O bieganiu z górskiej perspektywy.

VIII ultraMaraton Bieszczadzki - zapowiedź

Już za niecały tydzień odbędą się zawody: VIII Hyundai ultraMaraton Bieszczadzki - moje docelowe jesienne zawody. Zapowiada się świetna impreza, o szczegółach piszę w tym wpisie.



Pierwsze chłodne, jesienne poranki od jakiegoś czasu kojarzą mi się z Bieszczadami. Kiedy przychodzi ten moment, kiedy na poranny trening trzeba założyć bluzę z długim rękawem, często myślami wracam do jesiennych bieszczadzkich krajobrazów. Motywuje mnie to do wyjścia na trening, żeby później w tych Bieszczadach biec, a nie iść 😉.

Moim docelowym jesiennym startem, podobnie jak w ubiegłym roku, będzie ultraMaraton Bieszczadzki na dystansie 90 kilometrów. W 2019 roku emocji nie brakowało (link), czuję że w tym roku będzie podobnie. Tym razem na pewno zabiorę ze sobą dwie czołówki 😆.


Informacje o biegu

Nazwa: VIII Hyundai ultraMaraton Bieszczadzki 90km
Termin: 10 października 2020 r.
Start biegu: 2:00, Cisna
Meta: Cisna
Dystans: ok. 90 km
Suma podbiegów/zbiegów: +4010m/D-4010m
Liczba punktów I-TRA: 4


Trasa biegu

W porównaniu z ubiegłoroczną edycją trasa uległa małej zmianie. Prawie 11 kilometrów asfaltówki wyleciało na rzecz drogi szutrowej na końcu której będzie czekało nas podejście na Małe Jasło (1103 m n.p.m.) 😆. Później pobiegniemy na Okrąglik (1101 m n.p.m.) i dalej w kierunku Przełęczy nad Roztokami. Odcinek od Małego Jasła podczas zawodów pokonamy zatem dwukrotnie z tym, że w obydwu kierunkach.

Zmiana trasy (w porównaniu z ubiegłym rokiem) wydaje się korzystna. Kilometraż jest podobny (+1,4 km), dochodzi jednak ok. 370 metrowe podejście, będzie więc bardziej górsko.

Poniżej zamieszczam mapę trasy wraz z profilem oraz link do wersji interaktywnej.

 

Dla chcących dokładniej przeanalizować trasę dodaję opis przygotowany przez organizatora biegu:


Trasa Hyundai ultraMaratonu Bieszczadzkiego 90km wiedzie z centrum Cisnej, fragmentem Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej w stronę Ustrzyk Górnych (ok. 1km), następnie stokówką w stronę Przysłupia. Po około 6 km skręcamy w prawo w ścieżkę prowadzącą na Małe Jasło (1103m.) Na szczycie skręcamy w lewą stronę w szlak czerwony żeby dobiec do Okrąglika(1101m.) mijając po drodze Duże Jasło (1153m.). Na Okrągliku skręcamy w prawą stronę w szlak graniczny w kierunku na Balnicę. Przed Balnicą zbiegamy z pasma granicznego w kierunku na Solinkę (ok. 27km) i biegniemy ok. 3km bieszczadzkim szutrem w kierunku Żubraczego obiegając masyw Hyrlatej, na który za chwilę będziemy się wspinać. Nie dobiegając do Żubraczego skręcamy w prawo w niebieski szlak turystyczny i wspinamy się na Berdo (1041m n.p.m.). Z Berda biegniemy na Hyrlatą (1103m), Rosochę (1084m) i zbiegamy do Roztok Górnych (ok. 40km) . Z Roztok biegniemy jeszcze raz asfaltem na przełęcz nad Roztokami (ok. 39km, 801m n.p.m.) i znowu wbiegamy na górski niebieski szlak graniczny, tym razem wspinając się na Okrąglik (1101m) . Skręcamy w prawą stronę (ok. 43 km) i granicą biegniemy aż do skrzyżowania z żółtym szlakiem w okolicach Rabiej Skały (ok. 51 km, 1199 m n.p.m.) . Warto pamiętać że po drodze mijamy źródełka po słowackiej stronie w których można zaopatrzyć się w wodę. Jedno źródełko jest przed Płaszą (ok.47km, 1163 m n.p.m.) drugie za szczytem (ok. 49km)--- obydwa po prawej stronie ścieżki. Na Rabiej Skale skręcamy w lewo w szlak żółty którym zbiegamy do Wetliny gdzie będzie mieścił się punkt odżywczy. Z punktu odżywczego dalej przemieszczamy się żółtym szlakiem lecz tutaj z uwagi na Park Narodowy kończą się dodatkowe oznaczenia Organizatora. Po dotarciu na Przełęcz Orłowicza (ok. 63km, 1095 m n.p.m.) skręcamy w lewą stronę w szlak czerwony którym zbiegamy w kierunku Smereka do kolejnego punktu odżywczego. Od tego miejsca szlak czerwony będzie towarzyszył nam aż do mety. Początkowo wspinamy się na Okrąglik mijając szczyt Fereczata (ok.76km,1102 m n.p.m.) i skręcamy w prawo w kierunku Cisnej. Czerwonym szlakiem podbiegamy na Jasło (1153m n.p.m.), na Szczawnik (1098m) i na Małe Jasło (1097m), następnie podziwiając widoki zbiegamy do Cisnej, aż do mety w pobliżu stadionu Orlika.


Info-news

Nie pozostaje mi nic innego jak prosić o trzymanie kciuków🤞.

Zapraszam również na relację live, którą jak zwykle na facebooku, będzie prowadzić dla Was Agnieszka 🙂. Startujemy w sobotę (10 października) o godzinie 2:00 w nocy! 😱

Więcej o biegu i całych zawodach możecie przeczytać tutaj.

Do zobaczenia w Bieszczadach!


VII ultraMaraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

Zapraszam na relację ze startu w VII Hyundai ultraMaratonie Bieszczadzki 90 km. Podczas tego biegu działo się tyle, że jego historiami mógłbym obdzielić kilka startów. Był to bieg wzlotów i upadków, trafnych decyzji i kuriozalnych pomyłek. Oj działo się w tych Bieszczadach.


Mam sentyment do Ultramaratonu Bieszczadzkiego. W 2015 r. była to moja pierwsza impreza biegowa, w której wystartowałem w pełni świadom co mnie czeka. Po trudach i znojach przeżytych na Biegu Rzeźnika postanowiłem udowodnić sobie, że mogę biegać w górach, dodatkowo nie umierając przy tym z wysiłku. Los jednak nie specjalnie mi sprzyjał i od 2015 roku nijak nie byłem w stanie pojawić się jesienią w Bieszczadach. Przełom nastąpił w 2019 roku, ale niewiele brakowało, bym i tym razem, z powodu kontuzji, "obszedł się smakiem".

Na bieg zapisałem się wczesną wiosną, dystans oczywiście najdłuższy, czyli 90 km. Miał to być w końcu start sezonu, a nie jakieś tam marne wybieganie na 50 km 😉. Po wiosennym maratonie przyszła jednak "kryska na Matyska". Kontuzja mięśnia okazała się poważniejsza niż początkowo zakładałem. Szczęśliwie jednak sytuację udało się opanować na tyle szybko, żeby zrealizować kilkutygodniowy okres przygotowawczy.

Do Cisnej przyjechaliśmy w rozszerzonym składzie, bo Agnieszkę w supportowaniu wspierał również mój brat Mariusz. Plan na bieg zakładał, żeby pobiec mądrze, czyli na tyle ile organizm i zdrowie pozwoli. Wiedziałem (za sprawą Agnieszki), że obsada biegu będzie mocna. Nie miałem więc żadnych założeń co do miejsca, chciałem jedynie pobiec najlepiej jak tylko potrafię.


Trasa biegu wiodła przez 90 kilometrów bieszczadzkich dróg i szlaków, a sumę podbiegów oszacowano na niespełna 4 tys. metrów. Organizatorzy przygotowali pięć punktów kontrolnych: Roztoki I (15 km), Solinka (28 km), Roztoki II (41 km), Wetlina (59 km), Smerek (72 km). Jak się okazało tuż przed biegiem, punkt w Solince był niedostępny dla kibiców, więc i support nie mógł tam dojechać. Teoretycznie nie był to problem, ale jak się później okazało były z tego powodu przykre konsekwencje. Start biegu zaplanowano na godzinę 24. Lubię biegać w nocy, dlatego z ekscytacją wyczekiwałem startu. Pierwsze 12 kilometrów trasy wiodło przez mało ekscytujące, szutrowe lub asfaltowe odcinki dróg. Wymyśliłem sobie, że na ten odcinek zabiorę małą czołówkę, a na punkcie w Roztokach wezmę mocarną Zebrę (Zebra Light przy. red.). Moc jej światła byłaby pewnie w stanie przepędzić nawet Barloga z Władcy Pierścieni. Ale po co "dźwigać" Zebrę na pierwszym odcinku trasy? Jak pomyślałem tak zrobiłem, o swoim świetnym uniku zapomniałem tylko opowiedzieć mojemu zespołowi wsparcia.

Równo o północy padł strzał i 172 osobowa zgraja ruszyła z Cisnej trasą najdłuższego biegu VII ultraMaratonu Bieszczadzkiego. Notorycznie wpatrywałem się w tarczę zegarka, żeby przypadkiem nie rozpędzić się za bardzo, o co nigdy nie jest trudno. Biegłem w komfortowym tempie, a w myślach krążyło mi ciągle pytanie: "ciekawie jak to będzie o wschodzie słońca". W Roztokach zameldowałem się po niecałej godzinie i 10 minutach od startu. Dostałem dwa ekstra żele w garść, bo potwierdziło się, że do Solinki mój support nie dojedzie. Na punkcie w zasadzie się nie zatrzymywałem i pogrzałem dalej. Trasa powoli zaczęła się wznosić, ale jeszcze nie na tyle żeby rezygnować z biegu. Wtedy właśnie na którymś z zakrętów uświadomiłem sobie, że nie wymieniłem czołówki!


Było już jednak za daleko żeby wracać, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Zemląłem w ustach przekleństwo i pobiegłem dalej. Chwilę później skończył się asfalt i zaczęło się pierwsze poważne podejście pod Rypi Wierch. Dobrze pamiętałem to miejsce z wrześniowego rekonesansu. Kilometr dalej, można już było się rozpędzić. Trasa wiodła szczytem pasma, czasami było więc do góry, a czasami trochę w dół. Właśnie na jednym z takich krótkich zbiegów wyrżnąłem orła! Czołówka spadła mi z głowy, prawdopodobnie w coś uderzając, bo nagle przestała świecić tylko zaczęła lekko się żarzyć. Otrzeźwiałem momentalnie. Próbowałem przełączyć tryby, ale działało tylko najmniejsze podświetlenie. Takie którego używa się w nocy w schronisku, kiedy idziesz na siusiu i nie chcesz budzić śpiących towarzyszy. Sytuacja zatem nie wyglądała różowo, bo oczywiście zapasowej czołówki nie miałem. Trzymając w ręku lampkę na wysokości kolana zacząłem truchtać. W międzyczasie dogonił mnie ktoś z tyłu, przepuściłem grzecznie kolegę i zaraz za nim ruszyłem do biegu, korzystając z jego światła. Przebiegłem tak kilka kilometrów, ale trudno mi było kontynuować bieg w taki sposób. Mój mózg zużywał chyba za dużo energii przy próbie zapamiętywania szczegółów trasy na kilkanaście metrów do przodu. Wróciłem więc do pozycji zgarbionego grzybiarza i z lampką przy kolanie dobiegłem do punktu w Solince (28 km). To był właśnie ten punkt niedostępny dla supportu, którego w tym momencie najbardziej potrzebowałem.

Przez kolejnych kilka kilometrów trasa wiodła szutrową drogą, którą wyraźnie oświetlało światło księżyca, mogłem więc w miarę komfortowo biec, nie używając swojego światełka. Dalej zaczynało się podejście na Hyrlatą. Postanowiłem poczekać na wcześniej miniętych jegomościów. Wbiłem się pomiędzy nich. Zaczęliśmy rozmawiać i jak się okazało jeden z nich posiadał zapasową czołówkę, którą szybko mi wręczył. Zastrzegł jednak, że dłużej niż półtorej godziny pewnie nie wytrzyma, ale dla mnie było to jak przesiadka z Malucha do Poloneza. Światło w czołówce faktycznie po godzinie zaczęło słabnąć. Kiedy do punktu w Roztokach brakowało mi niespełna 2 kilometry, moje czołówki ledwo już się żarzyły. Konsekwencją tego było kilkukrotne zgubienie trasy i konieczność nadrabiania niepotrzebnych metrów. Tuż przed samym punktem zaliczyłem jeszcze błotną kałużę, zanurzając się w brei do połowy łydki.


Trochę więc trwało nim w Roztokach udało mi się ściągnąć zabłocone buciory i zmienić je na nowe. Kilka minut później byłem ponownie na trasie. Na głowie miałem "Zebrę", a drogę oświetlało mi kilkaset lumenów! Idę o zakład, że gdyby ktokolwiek jechał wówczas z drugiej strony pewnie migałby światłami żebym wyłączył "długie" 😉. Zabawa jednak nie trwał długo, bo zaczęło się podejście, a wraz z nim pojawiły się mgły. Po kilkuset metrach było już tak gęsto, że musiałem zredukować światło. Chmury dodatkowo gęstniały z każdą minutą, widoczność czasami sięgała kilku metrów. Nawet jak zaczynał się płaski odcinek to nie wiadomo było gdzie dokładnie jest droga. Niejednokrotnie lądowałem w krzaczorach, bo nie byłem w stanie na czas dojrzeć jakiegoś zakrętu. Szarfy zaś, które miały wskazywać drogę pojawiały się nagle, wyłaniając się zza gęstej mgły niczym duchy. Było to zarazem męczące i frustrujące jednocześnie. Zwłaszcza kiedy na zbiegach moje tempo oscylowało w granicach 6 min/km. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że w Wetlinie kończę tę zabawę, bo ewidentnie przestawało mi się to podobać.


Sytuacja poprawiła się jednak z nadejściem świtu. Zbiegałem wówczas do Wetliny dobrze znanym mi szlakiem. Marzyłem o zupie! Było mi zimno, a ja przez te mgły zapomniałem o regularnym odżywianiu. Okazało się, że na punkcie zupy jeszcze nie ma. Wziąłem więc żele i ruszyłem dalej. A dalej był Smerek, ale wcześniej podejście na niego. Wtedy nieoczekiwanie przyszedł kryzys, straciłem moc. Nie było mowy o podbieganiu, powoli wlokłem się na górę. Gdy w końcu wyszedłem z lasu przeszył mnie lodowaty wiatr i już wtedy wiedziałem, że tam wysoko nie będzie milutko. Na grani wiało już tak, że gdy tylko próbowałem biec traciłem równowagę. Po kilku próbach dałem sobie spokój i ostatecznie prawie cały odcinek połoniny przeszedłem. Zacząłem biec dopiero na zbiegu, nogi po cichu "krzyczały" że mają już dość, ale postanowiłem, że nie będę z nimi gadać.


Tuż przez punktem odżywczym w Smereku (72 km) organizator zapewnił nam nie lada atrakcje. Mieliśmy do pokonania ponad kilometrowy odcinek starymi torami kolejowymi, dla rozruszania nóg zapewne. Taki skip A przez ponad kilometr, a jak nie trafisz pomiędzy śliskie, drewniane belki, orzełek w gratisie. Oj poleciały przekleństwa razy kilka. Na punkcie w Smereku była za to zupa, a dokładnie rosół. Ten z kolei był tak gorący, że musiałem rozcieńczać go zimną mineralką. Zadziałał on jednak jak sok z gumijagód, bo z werwą wróciłem na trasę biegu. Do tego momentu nie zaprzątałem sobie głowy pozycją na trasie. Był to jednak najwyższy czas żeby dokładnie wypytać o konkurentów. Do Smereka przybiegłem na 5 pozycji, do kolejnego zawodnika miałem raptem kilkaset metrów straty. Do kolejnych biegaczy strata była duża. Jedyne co mnie martwiło to drżenie mięśni czworogłowych, które zapowiadały nadchodzące skurcze,a do mety pozostawało ciągle 18 kilometrów.

Krzyśka dogoniłem na pierwszym podejściu za Smerekiem. Widzieliśmy się już na podejściu na Połoninę Wetlińską, on wówczas tryskał energią, a ja ledwo powłóczyłem nogami, uciekł mi wtedy wyraźnie. Teraz role się odwróciły. Trochę pogadaliśmy, ale po chwili dziarsko ruszyłem do góry, bo jak najszybciej chciałem uciec mu z pola widzenia. Gdy dotarłem na Fereczatą wiedziałem, że przyszedł czas by mocniej zapracować. Do mety pozostało już tylko kilka kilometrów. Dalej trasa "dziewięćdziesiątki" łączyła się z krótszymi biegami. Zmotywowało mnie to do utrzymania tempa, zacząłem "łapać" kolejnych zawodników. Taka zabawa, żeby nie myśleć o pozostałych kilometrach 😉.


Im bliżej było do Cisnej, tym chyba biegłem szybciej, nie mogłem doczekać się końca. Ostatecznie, przy dużym aplauzie kibiców, dotarłem do mety na 4-tej pozycji z czasem 10h 34m 22s. Do czołowej trójki straciłem... bardzo dużo, ale i tak byłem zadowolony z tego co udało mi się osiągnąć. Popełnione błędy na trasie dają poczucie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Pomimo tego zauważam wyraźny progres formy sportowej, co najbardziej mnie cieszy. Osobiście uważam, że był to mój najlepszy start w całej historii moich biegów górskich. Oczywiście podium bardziej przemawia do wyobraźni, ale nie dajcie się zwieść błyskotkom 😉.


Na koniec nie mogę rzecz jasna nie wspomnieć o swoim supporcie. Jestem niemal pewny, że większość moich większych i mniejszych sukcesów wynika z posiadania wokół siebie tak oddanych mi ludzi. O ich zaangażowaniu niech świadczy tekst Adama, który po biegu, widząc całą naszą ekipę stwierdził: "Z waszej trójki Arek wygląda z Was zdecydowanie najlepiej".


V Zimowy Maraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

V Zimowy Maraton Bieszczadzki to był mój powrót na zimowe bieszczadzkie ścieżki po trzyletniej nieobecności. W pamięci miałem jeszcze mój debiutancki start w tej imprezie w roku 2016. Co się zmieniło i jak oceniam tę imprezę po kilku latach doświadczenia na innych biegach? O tym i oczywiście o samych zmaganiach na trasie przeczytacie w niniejszej relacji.

V Zimowy Maraton Bieszczadzki - zapowiedź

Rok 2019 zapowiada się dla nas rokiem powrotów na bieszczadzkie biegi. Pierwszą okazją będzie Zimowy Maraton Bieszczadzki, który startuje już za tydzień.

W Zimowym Maratonie Bieszczadzkim wystartowaliśmy w 2016 roku, po trzech latach w końcu udało się nam zaplanować start w tej niezwykłej imprezie.

Rzeźnik Sky - relacja z zawodów

Decyzja o starcie w Rzeźniku Sky była konsekwencją wcześniejszego braku szczęścia. Plan na IV Festiwal Biegów Rzeźnika był początkowo zupełnie inny. Chcieliśmy z Arkiem ponownie spróbować się z trasą Biegu Rzeźnika. Tym razem nie miała być to jednak walka o życie. Los nie był jednak dla nas łaskawy i pomimo posiadania dużej ilości dodatkowych punktów za nasze wcześniejsze starty w Bieszczadach, nie zostaliśmy wylosowani. Trzeba było zatem szukać nowych celów.


Gdy zobaczyłem profil biegu Rzeźnika Sky to początkowo nie mogłem uwierzyć, że taką trasę można poprowadzić po bieszczadzkich szlakach. Dla tych którzy nie mieli okazji go zobaczyć wrzucam poniżej:


Zapowiadało to świetny bieg, obok którego nie mogłem przejść obojętnie. Ostatecznie Rzeźnik Sky uzyskał również miano Mistrzostw Polski w UltraSkyrunning.

Informacje o biegu
Nazwa: Rzeźnik Sky. Mistrzostwa Polski w UltraSkyrunning
Data: 2018-05-31
Miejsce: start i meta w Cisnej
Dystans: ok. 53 km
Suma podbiegów/zbiegów: D+3280 m / D-3280 m
Strona WWW: www.biegrzeznika.pl/rzeznik-sky/

Na bieg jechałem bez konkretnych celów. Tak naprawdę nie wiedziałem na co mnie stać. Ze względu na wcześniejsze przygotowania do “płaskiego” maratonu, wiedziałem tylko tyle, że na pewno mam braki siłowe. Starałem się trochę popracować nad tym elementem po maratonie, ale nie do końca mi się to udało. Może wynikało to ze zmęczenia, a może ze zwykłego lenistwa, tak czy inaczej po starcie w Warszawie nie mogłem zmusić się do konkretnego treningu. Ze względu na profil trasy nie wiedziałem jaki wynik uznać za satysfakcjonujący, dlatego w ogóle nie zawracałem sobie tym głowy. Ostatecznie plan na Rzeźnika Sky był prosty - dać z siebie jak najwięcej.


W Bieszczady dotarliśmy wieczorem 29 maja. Droga z Warszawy jest dość długa, dlatego zdecydowaliśmy się przyjechać wcześniej. W środę wybrałem się jeszcze na krótkie rozbieganie, żeby trochę “przewietrzyć” nogi, bo ostatni tydzień biegałem mało. Gdy z nieba lał się żar, ja truchtałem Wielką pętlą bieszczadzką ciesząc się, że prognozy zapowiadają na czwartek dużo chmur. Jak miałem się później przekonać, były to złudne nadzieje.


Stawka biegu spowodowała, że do Cisnej zjechało bardzo wielu mocnych zawodników. Start zaplanowano o godzinie 9:00. Niestety pomimo wcześniejszych prognoz dzień zapowiadał się słoneczny. Tradycyjnie już, jak przy każdym rzeźnickim biegu, wystartowaliśmy po strzale z Mirkowej strzelby. Adrenalina zrobiła swoje i czołówka wystartowała jak do biegu na 5 kilometrów :) Starałem się utrzymać rozsądne tempo, co rusz spoglądając na zegarek by nie biec zbyt szybko.


Pierwszy dwukilometrowy odcinek prowadził szosą. Następnie wbiegliśmy na czarny szlak i zaczęliśmy się wspinać na Łopiennik. Było to pierwsze z sześciu zaplanowanych podejść. Dalej zbiegaliśmy do Łopienki, gdzie na 10 kilometrze trasy, zlokalizowany był pierwszy punkt odżywczy. Chwilę wcześniej, dzięki Magdzie Łączak udało mi się nie pomylić drogi. Mijając drogowskaz akurat spojrzałem pod nogi i zamiast skręcić w prawo pognałem przed siebie. Na moje szczęście od razu natknąłem się na Magdę, która właśnie wracała na trasę, co uchroniło mnie przed zgubieniem.


Na punkcie odżywczym czekała już na mnie Agnieszka. Nastąpiła szybka wymiana plecaków i tyle mnie tam widzieli. Przed nami było drugie podejście, ponownie na Łopiennik, ale tym razem od strony niebieskiego szlaku. Ten odcinek pokonałem “na plecach” Ewy Majer, niestety na zbiegu trochę mi uciekła. Wskazania mojego pulsometru ewidentnie “zakazywały mi” ją gonić.
Podejście nr 3 to wspinaczka na Hon. Udało mi się tutaj wyprzedzić trzech zawodników, a jakiś miły jegomość poinformował mnie na szczycie, że jestem “trzynastym facetem”. Dalej trasa wiodła do Osiny, skąd zbiegaliśmy w kierunku Żubraczego. Tam usytuowany był drugi punkt odżywczy (25-ty km). Robiło się coraz cieplej, więc, gdy tylko nadarzyła się okazja, nabierałem wody ze strumieni w czapkę i oblewałem się obficie (dopiero na trzydziestym którymś kilometrze zorientowałem się, że przy tej okazji zalewam sobie telefon! - na szczęście obyło się to bez konsekwencji).


Na punkcie żywieniowym mój support oczekiwał już mojego przybycia. Wymieniłem plecak i biegłem dalej. Następne podejście prowadziło na Hyrlatą. Nie przebiegłem nawet kilometra od punktu kontrolnego, gdy poczułem złowróżbne mrowienie w mięśniach czworogłowych. Chwilę wcześniej minąłem kolejną osobę i teraz zastanawiałem się czy było to w ogóle potrzebne. Starałem się nie myśleć o trasie, która była jeszcze przede mną, skupiłem się tylko, aby równo pracować na podbiegu. Od początku liczyłem się z tym, że w końcu wyjdą braki treningu siłowego. Nie miałem jednak zamiaru składać broni, czekała mnie teraz walka z samym sobą.
Po pokonaniu podejścia, które uporczywie nie chciało się skończyć, z Hyrlatej nasz szlak prowadził do Roztok. Ten zbieg pamiętałem bardzo dobrze po majówkowym rekonesansie. Nie puściłem się jednak pędem w dół. Moje mięśnie wyraźnie odczuwały już skutki biegu, zbiegałem zatem trochę zachowawczo.


W Roztokach (34-ty km) dowiedziałem się, że jestem 10-tym zawodnikiem na trasie. Znów szybki pit stop i do góry. Podejście nr 5 prowadziło na Jasło. Przed biegiem myślałem, że będzie to najgorszy moment na trasie, ale okazało się inaczej. Było całkiem znośnie, krajobrazy uspokajały :) Ostatni fragment okazał się dość uciążliwy. Niby nie było stromo, tylko lekko do góry, ale jagody po kolana, a ścieżka nikła gdzieś w tym gąszczu. Trzeba się było przedzierać przez te chaszcze. Przed szczytem stała grupka kibiców i gdy tylko mnie zobaczyli zaczęli coś krzyczeć, dopingować. Nie było wyjścia - trzeba było poderwać się przynajmniej do truchtu. Potem już tylko zbieg do Przysłupia i ostatni punkt na 44-tym kilometrze.


Finalne podejście prowadziło na Małe Jasło, które wbrew swojej nazwie jest całkiem duże. Przy pokonywaniu tych metrów pomagała jednak świadomość, że jest to już ostatni wysiłek. Potem będzie już tylko w dół i upragniona meta. Przed szczytem znów natknąłem się na grupkę kibiców, “Dawaj, dawaj…” krzyczą z daleka. Żeby Was jasna cholera, znów musiałem truchtać do góry, bo inaczej nie daliby mi spokoju. Wśród tych “oprawców” dostrzegam Tomka z Olgą! Skąd oni się tu wzięli?! Przybijam z nimi “piątkę” i lecę dalej, mobilizacja jakby większa.


Czerwonym szlakiem w dół do Cisnej. Pomimo zmęczenia odczuwam radość z tego biegu. Gdyby ktoś przed startem zasugerował mi, że będę w pierwszej dziesiątce Mistrzostw Polski w UltraSkyrunningu to bym go zwyczajnie wyśmiał. Teraz, gdy do mety pozostawało już kilka kilometrów, czułem, że już tego nie oddam. Mniej więcej na kilometr przed metą spotykam kolejną grupkę osób. Kibicują mi, biją brawo, zagrzewają by nie odpuszczać. Wśród nich jest Marcin Świerc (Mistrz Polski w Długodystansowym Biegu Górskim), przybijam z nim “piątkę”, co jeszcze bardziej mnie nakręca.
Lecę w dół, “metę” już słychać. Na koniec muszę wdrapać się jeszcze po jakichś schodach, przebiegam mostek, ostatnie kilkaset metrów wśród dopingu kibiców i JEST!!!


Na mecie emocji nie było końca. Chyba nikt (poza Szymonem 😉) nie spodziewał się takiego zakończenia. Agnieszka tylko na mnie patrzy, nic nie mówi, ale jej twarz zdradza niedowierzanie. Okazuje się, że w swojej kategorii wiekowej jestem drugi i… nici z naszego szybkiego powrotu do domu. Wychodzi na to, że musimy zostać jeszcze na ceremonii wręczenia nagród.
Stado moich domowych dzików właśnie się powiększyło.


Statystyki z biegu:
Nr startowy: 1182
Kategoria: M30
Czas netto/brutto: 06:27:53.85 / 06:27:57.85
Miejsce Open/Men/Kategoria: 10/8/2
Tempo: 7:19 min/km

Poniżej link do Stravy:



IV Festiwal Biegu Rzeźnika - zapowiedź

Już 30 maja rozpocznie się IV Festiwal Biegu Rzeźnika. Impreza potrwa do 3 czerwca, a tysiące biegaczy będzie rywalizować w biegach górskich na dystansach od 10 do 140 kilometrów. Ekipa Rock&Run również wybiera się w tym czasie w Bieszczady, możecie więc być pewni naszych relacji z tego zakątka Polski.

II BIEG RZEŹNIKA ULTRA - relacja z zawodów

Do startu w Rzeźniku Ultra zostałem poniekąd zmuszony. Plan na 2016 był taki, aby ponownie pobiec w Rzeźniku i poprawić zeszłoroczny wynik. Niestety mój partner w ostatniej chwili zrezygnował z biegu. Gorączkowe próby znalezienia zmiennika nie powiodły się. Pomysł by wystartować “z kimś nowym” od razu odrzuciłem. Z wielkim rozczarowaniem odstawiłem więc projekt “Rzeźnik” na półkę.

III Ultramaraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

Potrzebowałem tego biegu jak kania dżdżu. Po tegorocznym biegu Rzeźnika, mimo przyzwoitego rezultatu, czułem wielki niedosyt. Głównie przez słabe przygotowanie i błędy popełnione podczas zawodów. Dlatego zaraz po tym biegu zapisałem się na III Ultramaraton Bieszczadzki. Spowodowane to było chyba chęć udowodnienia sobie pewnych rzeczy.
Tym razem byłem też trochę mądrzejszy o doświadczenia zebrane na Rzeźniku, co pozwoliło mi na lepsze przygotowanie do zawodów. Sam bieg jest oczywiście łatwiejszy niż Rzeźnik, więc i wyzwanie jest trochę mniej poważne.

Relacja z XII Bieg Rzeźnika, czyli jak zostałem ultrasem

Tegoroczny Bieg Rzeźnika, czyli w zasadzie mój debiut w zawodach biegowych obarczony był chyba zbyt dużymi brakami wiedzy i emocjami by mógł się udać. Powiedzmy sobie szczerze, to nie mogło się udać. O dziwo jednak nie wszystko się nie udało. Rzecz, której na pewno się nie spodziewałem to fakt, że kiedykolwiek będę jeszcze myślał o bieganiu po tych zawodach.

XII Bieg Rzeźnika - zapowiedź

Bieg Rzeźnika to jeden z najstarszych ultramaratonów górskich w Polsce. Trasa biegu prowadzi w większości, czerwonym szlakiem bieszczadzkim i ma prawie 80 km w tym ok. 3235 m podbiegów oraz -3055 m zbiegów. Jest to trochę nietypowa impreza, bo biegnie się w parach. Bieg ukończyć można tylko kiedy na metę wbiega się z partnerem/partnerką. Wcześniej takie założenie spowodowane było względami bezpieczeństwem, teraz chodzi już bardziej o zachowanie tradycji.

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com