O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

VI Zimowy Maraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

Relacja z VI-ego Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego (ZMB), czyli krótko o tym jak się biegało zimowy (pół)maraton w Bieszczadach. Jak na razie, moje jedyne prawdziwe zimowe bieganie w tym roku.


Podobno przyszła zima, jako że u nas praktycznie jej nie widzieliśmy, razem z Agnieszką postanowiliśmy sprawdzić, czy na południu w tym temacie jest lepiej. Poza tym, gdy już raz spróbujesz zimowego biegania w Bieszczadach trudno jest odmówić sobie tych wrażeń, a zwłaszcza satysfakcji, która wypełnia człowieka po zimowym biegu w górach.

Po ubiegłorocznych zawodach w zasadzie od razu wiedzieliśmy, że w Cisnej będziemy chcieli pojawić się znowu na kolejnej edycji ZMB. Dlatego kiedy organizator tylko udostępnił zapisy na VI Zimowy Maraton Bieszczadzki od razu przystąpiliśmy do działania. Tym razem, przezornie maraton zamieniłem na półmaraton. Dlaczego? Miałem (i chyba ciągle mam?) problem z ustaleniem celów biegowych na 2020 rok. Jako że maraton w górach może być wymagający i pamiętając, że po ubiegłorocznym starcie dochodziłem do siebie ponad tydzień, postanowiłem w tym roku trochę odpuścić z kilometrów i powalczyć na dystansie krótszym. Poza tym, biegi na krótszym dystansie są dla mnie chyba większym wyzwaniem, ze względu na szybsze tempo. Z jednej strony miał być to zatem challenge. Czelendż, który w razie niespodziewanych problemów, można bezpiecznie pokonać nawet z zamarźniętym bidonem 😉. Agnieszka nie eksperymentowała i postanowiła walczyć na swojej ulubionej bieszczadzkiej "dyszce".

Szybkie zapisy na bieg wiążą się jeszcze z jednym przywilejem. Można w miarę komfortowo znaleźć dobrze usytuowaną kwaterę noclegową. W porównaniu z ubiegłą edycją, w tym roku mieliśmy wystrzałową miejscówkę! Dojście na start zajmowało nam jakieś 5 min. marszu. Z mety pewnie w okolicach 10 minut. Mogliśmy zatem spokojnie wyspać i ruszyć na miejsce zbiórki na kwadrans przed startem - komforcik.


Plany odnośnie naszych startów mieliśmy bardzo podobne - chcieliśmy pobić swoje życiówki! Z racji, że półmaratonu w Bieszczadach nigdy nie biegałem, miałem ułatwione zadanie 😉. Start biegu standardowo umiejscowiony był przy hotelu Wołosań. Muszę przyznać, że jest to jeden z nielicznych elementów, które w tym biegu mi nie odpowiadają. Dlaczego? Ano dlatego, że pierwszy kilometr biegnie się mocno w dół. Dodajmy do tego, że jest to mocno w dół po asfaltowej drodze, która w zimie, często pokryta jest lodem. Nie dość, że ślisko to od razu trzeba wystartować "z grubej rury", bo inaczej przegrałeś. Zdecydowanie wolę zacząć bieg spokojnie.


Nie wiedziałem, czego mogę się po sobie spodziewać. Biegać zacząłem od połowy listopada, ale w zasadzie 95% moich treningów to były spokojne biegi. Dlatego moja strategia na bieg zakładała rozsądny bieg do karczmy Brzeziniak, a szybsze bieganie dopiero później. O ile rzecz jasna na szybsze bieganie wystarczy sił. Założyłem sobie tylko zakres tętna którego nie powinienem przekraczać i taki pokrótce był mój plan na bieg.
Jeżeli chodzi o warunki, to te były wyśmienite. Delikatnie poniżej zera, a śniegu tylko tyle, że biało. Trasa była zatem bardzo szybka. Po czasie mogę też stwierdzić, że tradycją już jest, że na Zimowym Maratonie Bieszczadzkim na starcie zawszę ustawiam się źle, nie inaczej było i tym razem. Choć z początku wydawało mi się, że jest całkiem dobrze. Ustawiłem się na skraju prawej strony. Po wystrzale tłum ze środka ruszył zdecydowanie, a osoby przede mną jakby bez przekonania. "Nurt" szybko zepchnął mnie na kolejne pozycje, a wyprzedzanie na pierwszych kilkudziesięciu metrach okazało się w moim przypadku bardzo trudne. Takim sposobem dość szybko uciekła mi czołówka. Nie zamierzałem ich jednak za wszelką cenę gonić, bo mógłbym tego pożałować w końcowej części biegu. Po około 3 km skończył się asfalt i zaczęła się prawdziwie zimowa przygoda. Krajobraz był biały, ale jak już wcześniej wspominałem, śniegu nie było zbyt dużo. Biegło się zatem bardzo wygodnie i zawodnicy z dużym potencjałem prędkościowym mogli naprawdę rozwinąć skrzydła. Na 6 kilometrze mieliśmy pierwszy punkt odżywczy. Niedaleko za nim zawodnicy z 10 kilometrów mieli nawrotkę, a my grzaliśmy dalej do Brzeziniaka.


Za każdym razem kiedy tamtędy biegnę. przypominam sobie, że nie jest to tak blisko. Droga powoli się wznosi, a my pokonujemy kolejne zakrętu i kilometry. Muszę kiedyś policzyć ile faktycznie ich jest. Zakrętów, nie kilometrów 😉. W karczmie ktoś krzyknął, że jestem ósmy, coś mi się to nie zgadzało, bo miałem wrażenie, że jestem kilka pozycji dalej. Nie miało to jednak większego znaczenia. Mój plan zakładał rozsądny bieg do karczmy, a dalej na ile to możliwe chciałem trochę podkręcić tempo. Wcześniej trzeba było jednak dostać się znów na drogę, a to wymagało pokonania najbardziej niewdzięcznego odcinka na trasie, czyli kilometrowego podejście z Brzeziniaka. Tutaj śniegu było już znacznie więcej i bieg, a raczej trucht kosztował już dużo więcej energii.
Gdy tylko wydostałem się na drogę rozpocząłem swój pościg za uciekającymi, do mety pozostało już niecałe 9 km.


Przed sobą widziałem tylko jednego zawodnika, do którego miałem kilkaset metrów straty. Przyspieszyłem. Pierwszy kilometr w 4:15, kolejne dwa po 4:05, wydawało mi się, że nieźle zasuwam, ale odległość między nami zdawała się nie zmieniać. Potem nastąpiła seria kilku zakrętów, kiedy straciłem rywala z oczu. Podkręciłem jeszcze trochę tempo. Ostatecznie dognałem go tuż przed punktem kontrolnym na 19 km trasy. Puściłem się wtedy ostro w dół, żeby wyrobić jak największą przewagę. Po cichu liczyłem też, że może ktoś jeszcze jest w moim "zasięgu". Dobiegłem do ostatniego podbiegu na trasie. Przypomniałem sobie wtedy jak 5 lat temu, kiedy biegłem szedłem tu po raz pierwszy. Wówczas nie byłem w stanie pokonać tej górki, wchodziłem na nią bokiem, bo miałem takie skurcze w mięśniach czworogłowych, że nie byłem w stanie nawet iść... a teraz cyk cyk cyk... i już byłem na górze. Z góry dostrzegłem uciekającą postać i ponownie rzuciłem się w pogoń. Dogoniłem ją już na torach, sapiąc jak lokomotywa na jakieś 500 m przed metą. Kolega grzecznie ustąpił mi drogi, czym bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Podziękowałem i pognałem dalej, żeby nie dawać mu czasu do namysłu, że może za wcześnie odpuścił ściganie.

Po torach, wyjątkowo w tym roku, dało się biec. Choć tempo, ze względu na utrudnienia terenowe, wyraźnie spadło. Organizatorzy zapragnęli mieć chyba śmieszne zdjęcia z mety, bo tuż przed matą na kończących zawodników czekało do pokonania ostatnie... metrowe podejście 😉 Wskoczyłem na matę gdy zegar wybił 1:42:00. Jak się jednak później okazało mój ostateczny czas oszacowano na 01:42:06. Bieg ukończyłem na 9 miejscu, co dało mi również III miejsce w kategorii wiekowej (nagrody w kategorii wiekowej i open się nie dublują). Była to miła niespodzianka, bo na wyróżnienie, nawet w kategorii wiekowej, nie liczyłem.


Gdyby ktoś kilka dni przed biegiem powiedział mi, że pobiegnę tylko 4 min wolniej od ubiegłorocznego rekordu trasy, nie uwierzyłbym. Ale to i tak nie był hit tamtego dnia. Agnieszka bowiem poprawiła swój ubiegłoroczny czas na 10 km o ponad 17 min(!). Biegnąc w Bieszczadach tylko o niecałe 2 min. wolniej od swojej "płaskiej" życiówki. Cele możemy zatem śmiało uznać za zrealizowane 🙂.


Jeżeli ktoś chciałby spróbować biegania zimą, to zdecydowanie powinien wziąć pod uwagę start w Cisnej pod koniec stycznia. Tam przynajmniej będziecie mieli większą szansę dotknąć śniegu.

Statystyki z VI Zimowego Półmaratonu Bieszczadzkiego:
Dystans: 23 km
Nr startowy: 1246
Kategoria: M30
Czas: 01:42:06
Miejsce Open/Kategoria: 9/5
Tempo: 4:26 min/km

Poniżej link do Stravy:


0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com