VIII UltraMaraton Bieszczadzki za nami. W tym roku mieliśmy edycję wyjątkową w związku z sytuacją epidemiczną. Wyjątkowe były też uczucia, które towarzyszyły mi podczas biegu, bynajmniej nie ze względu na COVID. O szczegółach przeczytacie poniżej.
Zastanawialiście się dlaczego bieganie w zawodach potrafi być takie unikalne? Często o tym myślałem co sprawia, że pomimo trudów jakie przeżywamy podczas zawodów, ciągle na nie wracamy. Wyobraźcie sobie zatem taką sytuację: przygotowujecie się do jakieś imprezy wiele tygodni, poświęcacie dziesiątki godzin na trening, ćwiczenia, regeneracje etc., a to wszystko kosztem innych rzeczy, doba ma wszak tylko 24 godziny. Rzetelnie przepracowaliście okres przygotowawczy, w międzyczasie udało się wam uchronić przed kontuzjami. Jeżeli dotarliście do tego etapu to już jest to wyjątkowe, ale to jeszcze nie koniec! Przyjeżdżacie na start i... no właśnie rzecz w tym, że macie tylko jedną, jedyną szansę, żeby zaprezentować sobie i innym, na co was stać. Przytłaczające, nieprawdaż? 😉
Nie o stresie tu jednak chciałem pisać, bo ten co prawda zawsze (w większym lub mniejszym stopniu) nam towarzyszy, jednak na naszą dyspozycję dnia wpływa tak wiele różnych rzeczy... że chyba lepiej o tym wszystkim, zwlaszcza przed zawodami, po prostu nie myśleć. Dzień "konia" to jest to, o czym chyba każdy zawodnik marzy przed startem w zawodach. Tym razem nie było mi dane cieszyć się taką dyspozycją.
Trasa biegu w porównaniu z tą z ubiegłego roku uległa małej zmianie, szczegółowo o tym pisałem już w zapowiedziach. Zainteresowanych odsyłam do tekstu.
Wystartowałem w ostatniej grupie zawodników. Start odbył się przy orliku w Cisnej o 2:00 w sobotę 10 października. Ruszyliśmy spokojnie, nikt nie narzucał jakiegoś kosmicznego tempa, co nie zawsze ma miejsce nawet podczas startu na dystansie 90 km 🙂. Pierwsze kilometry biegłem w czołowej grupie zawodników, ale gdy zaczęło się podejście świadomie spuściłem trochę nogę z gazu. Trasa była dobrze oznaczona i pomimo, że światełka prowadzących biegaczy zniknęły mi z oczu, nie miałem żadnych problemów ze znalezieniem drogi. Biegłem spokojnie na szóstej pozycji.
Na pierwszy punkt odżywczy w Roztokach dotarłem po godzinie i czterdziestu czterech minutach. Uzupełniłem wodę w bidonie i szybko wróciłem na trasę. Na odcinku do Solinki wspominałem ubiegłoroczną wywrotkę i awarię czołówki. W tym roku na szczęście obyło się bez tego typu niespodzianek. Postój w Solince wyglądał podobnie jak na pierwszym punkcie - dolałem wody i pognałem dalej. Wolałbym korzystać z prywatnego supportu, ale w tym roku taka możliwość była dopiero na trzecim punkcie odżywczym - Roztoki II. Z uwagi na fakt, że miał to być już 40 km trasy, rozsądnie było dbać o zapas wody.
Gdy dobiegałem do punktu Roztoki II zaczynało świtać. Pomimo tego czułem się po prostu źle. Byłem obolały i brakowało mi sił. Nie mogłem znaleźć przyczyny tej słabości. Przebiegło mi nawet przez głowę, czy aby nie jestem chory. Zacząłem zastanawiać się, czy kontynuowanie biegu ma w tym wypadku jeszcze jakiś sens. Na moje nieszczęście miał być to mój ostatni bieg w sezonie, więc o wymówki było w tym momencie trudno. Na punkcie zmieniłem buty, Agnieszka wcisnęła mi jakąś zupę i poturlałem się dalej. O kryzysie jej nie wspominałem, postanowiłem jeszcze powalczyć.
W drodze do Wetliny ponownie uciekłem we wspomnienia. Wracałem myślami do wrześniowych treningów na tym odcinku trasy. To mi chyba jakoś pomogło, bo biegło mi się lepiej. Do Wetliny przybiegłem jako czwarty zawodnik z przeszło 10 minutową stratą do trzeciego i niewielką przewagą nad piątym. Zamiast jednak myśleć o pogoni dopadł mnie srogi kryzys. Tak, znowu na Smereku, podobnie jak rok temu, przeżywałem katorgę. Obiecałem sobie wtedy, że na powtórkę tej sytuacji sobie nie pozwolę. Nic z tego jednak nie wyszło. Mozolne człapanie na Smoka sprawiło, że roztrwoniłem swoją kilkuminutową przewagę nad piątym zawodnikiem. Osiągając Smerek miałem go tuż za plecami. Postanowiłem, w miarę możliwości, odskoczyć na zbiegu. Zacząłem szybciej przebierać nogami i dość szybko okazało się, że dystans między nami wzrasta. Puściłem się w dół na miarę możliwości swoich i... terenowych. Do góry ciągnęło niestety dużo ludzi i trudno było nabrać prędkości. Po zbiegu były te cholerne tory, czyli nieco ponad kilometr biegu po starych, zarośniętych torach, który ciągnął się w nieskończoność. Na ostatnim punkcie odżywczym uzupełniłem zapasy, zmieniłem koszulkę i ruszyłem na ostatni 18 kilometrowy odcinek. Sił nie miałem, ale jak najszybciej chciałem mieć to już wszystko za sobą. Moja strata do 3 zawodnika wynosiła już prawie 12 minut... za siebie już się nie oglądałem.
Po przebiegnięciu 70 kilometrów trudno jest podkręcić tempo. Czy dałem z siebie wszystko? Raczej nie, choć w tamtym momencie starałem wykrzesać z siebie resztki ambicji, żeby zmobilizować się do większego wysiłku. Plan zrealizowałem połowicznie. Ze wspomnianych "prawie 12 minut" urwałem 8, zabrakło niecałe 4 minuty do trzeciego miejsca. Bieg ukończyłem w czasie: 11h 04m 33s i skłamałbym pisząc, że byłem zadowolony. Chociaż nie, wróć - zadowolony byłem, że w końcu dotarłem do mety. Wynik zaś do dzisiaj wzbudza we mnie duży niedosyt, najchętniej pobiegłbym tam raz jeszcze.
Chciałbym Wam serdecznie podziękować za wszystkie kciuki, lajki i komentarze na Facebooku 👍. Dziękuję FlexiStav Team za świetną atmosferę i ... kostium! Na razie tematu nie będę rozwijał, ale jest szansa na coś nowego od przyszłego sezonu. Te "coś" zasługuje na pewno na osobny wpis, zatem jak mawiają za oceanem: stay tuned 😉
Dzięki też dla Marka za kibicowanie na trasie! Zbicie "piony" z rana na Okrągliku dodało mi motywacji 👍👍
Na koniec największe podziękowania dla Agnieszki za mistrzowski support na trasie 🙏. Gdy zbliżę się w bieganiu do poziomu jej supportu to takie biegi będę wygrywał w cuglach 😉
Statystyki z biegu
Dystans: 90 km
Nr startowy: 43
Kategoria: M30
Czas: 11h:04m:33s
Miejsce Open/Kategoria: 4/3