O bieganiu z górskiej perspektywy.

VIII ultraMaraton Bieszczadzki - relacja

VIII UltraMaraton Bieszczadzki za nami. W tym roku mieliśmy edycję wyjątkową w związku z sytuacją epidemiczną. Wyjątkowe były też uczucia, które towarzyszyły mi podczas biegu, bynajmniej nie ze względu na COVID. O szczegółach przeczytacie poniżej.



Zastanawialiście się dlaczego bieganie w zawodach potrafi być takie unikalne? Często o tym myślałem co sprawia, że pomimo trudów jakie przeżywamy podczas zawodów, ciągle na nie wracamy. Wyobraźcie sobie zatem taką sytuację: przygotowujecie się do jakieś imprezy wiele tygodni, poświęcacie dziesiątki godzin na trening, ćwiczenia, regeneracje etc., a to wszystko kosztem innych rzeczy, doba ma wszak tylko 24 godziny. Rzetelnie przepracowaliście okres przygotowawczy, w międzyczasie udało się wam uchronić przed kontuzjami. Jeżeli dotarliście do tego etapu to już jest to wyjątkowe, ale to jeszcze nie koniec! Przyjeżdżacie na start i... no właśnie rzecz w tym, że macie tylko jedną, jedyną szansę, żeby zaprezentować sobie i innym, na co was stać. Przytłaczające, nieprawdaż? 😉

Nie o stresie tu jednak chciałem pisać, bo ten co prawda zawsze (w większym lub mniejszym stopniu) nam towarzyszy, jednak na naszą dyspozycję dnia wpływa tak wiele różnych rzeczy... że chyba lepiej o tym wszystkim, zwlaszcza przed zawodami, po prostu nie myśleć. Dzień "konia" to jest to, o czym chyba każdy zawodnik marzy przed startem w zawodach. Tym razem nie było mi dane cieszyć się taką dyspozycją.

Trasa biegu w porównaniu z tą z ubiegłego roku uległa małej zmianie, szczegółowo o tym pisałem już w zapowiedziach. Zainteresowanych odsyłam do tekstu.


Wystartowałem w ostatniej grupie zawodników. Start odbył się przy orliku w Cisnej o 2:00 w sobotę 10 października. Ruszyliśmy spokojnie, nikt nie narzucał jakiegoś kosmicznego tempa, co nie zawsze ma miejsce nawet podczas startu na dystansie 90 km 🙂. Pierwsze kilometry biegłem w czołowej grupie zawodników, ale gdy zaczęło się podejście świadomie spuściłem trochę nogę z gazu. Trasa była dobrze oznaczona i pomimo, że światełka prowadzących biegaczy zniknęły mi z oczu, nie miałem żadnych problemów ze znalezieniem drogi. Biegłem spokojnie na szóstej pozycji.

Na pierwszy punkt odżywczy w Roztokach dotarłem po godzinie i czterdziestu czterech minutach. Uzupełniłem wodę w bidonie i szybko wróciłem na trasę. Na odcinku do Solinki wspominałem ubiegłoroczną wywrotkę i awarię czołówki. W tym roku na szczęście obyło się bez tego typu niespodzianek. Postój w Solince wyglądał podobnie jak na pierwszym punkcie - dolałem wody i pognałem dalej. Wolałbym korzystać z prywatnego supportu, ale w tym roku taka możliwość była dopiero na trzecim punkcie odżywczym - Roztoki II. Z uwagi na fakt, że miał to być już 40 km trasy, rozsądnie było dbać o zapas wody.


Gdy dobiegałem do punktu Roztoki II zaczynało świtać. Pomimo tego czułem się po prostu źle. Byłem obolały i brakowało mi sił. Nie mogłem znaleźć przyczyny tej słabości. Przebiegło mi nawet przez głowę, czy aby nie jestem chory. Zacząłem zastanawiać się, czy kontynuowanie biegu ma w tym wypadku jeszcze jakiś sens. Na moje nieszczęście miał być to mój ostatni bieg w sezonie, więc o wymówki było w tym momencie trudno. Na punkcie zmieniłem buty, Agnieszka wcisnęła mi jakąś zupę i poturlałem się dalej. O kryzysie jej nie wspominałem, postanowiłem jeszcze powalczyć.


W drodze do Wetliny ponownie uciekłem we wspomnienia. Wracałem myślami do wrześniowych treningów na tym odcinku trasy. To mi chyba jakoś pomogło, bo biegło mi się lepiej. Do Wetliny przybiegłem jako czwarty zawodnik z przeszło 10 minutową stratą do trzeciego 
i niewielką przewagą nad piątym. Zamiast jednak myśleć o pogoni dopadł mnie srogi kryzys. Tak, znowu na Smereku, podobnie jak rok temu, przeżywałem katorgę. Obiecałem sobie wtedy, że na powtórkę tej sytuacji sobie nie pozwolę. Nic z tego jednak nie wyszło. Mozolne człapanie na Smoka sprawiło, że roztrwoniłem swoją kilkuminutową przewagę nad piątym zawodnikiem. Osiągając Smerek miałem go tuż za plecami. Postanowiłem, w miarę możliwości, odskoczyć na zbiegu. Zacząłem szybciej przebierać nogami i dość szybko okazało się, że dystans między nami wzrasta. Puściłem się w dół na miarę możliwości swoich i... terenowych. Do góry ciągnęło niestety dużo ludzi i trudno było nabrać prędkości. Po zbiegu były te cholerne tory, czyli nieco ponad kilometr biegu po starych, zarośniętych torach, który ciągnął się w nieskończoność. Na ostatnim punkcie odżywczym uzupełniłem zapasy, zmieniłem koszulkę i ruszyłem na ostatni 18 kilometrowy odcinek. Sił nie miałem, ale jak najszybciej chciałem mieć to już wszystko za sobą. Moja strata do 3 zawodnika wynosiła już prawie 12 minut... za siebie już się nie oglądałem.


Po przebiegnięciu 70 kilometrów trudno jest podkręcić tempo. Czy dałem z siebie wszystko? Raczej nie, choć w tamtym momencie starałem wykrzesać z siebie resztki ambicji, żeby zmobilizować się do większego wysiłku. Plan zrealizowałem połowicznie. Ze wspomnianych "
prawie 12 minut" urwałem 8, zabrakło niecałe 4 minuty do trzeciego miejsca. Bieg ukończyłem w czasie: 11h 04m 33s i skłamałbym pisząc, że byłem zadowolony. Chociaż nie, wróć - zadowolony byłem, że w końcu dotarłem do mety. Wynik zaś do dzisiaj wzbudza we mnie duży niedosyt, najchętniej pobiegłbym tam raz jeszcze.


Chciałbym Wam serdecznie podziękować za wszystkie kciuki, lajki i komentarze na Facebooku 👍. 
Dziękuję FlexiStav Team za świetną atmosferę i ... kostium! Na razie tematu nie będę rozwijał, ale jest szansa na coś nowego od przyszłego sezonu. Te "coś" zasługuje na pewno na osobny wpis, zatem jak mawiają za oceanem: stay tuned 😉

Dzięki też dla Marka za kibicowanie na trasie! Zbicie "piony" z rana na Okrągliku dodało mi motywacji 👍👍

Na koniec największe podziękowania dla Agnieszki za mistrzowski support na trasie 🙏. Gdy zbliżę się w bieganiu do poziomu jej supportu to takie biegi będę wygrywał w cuglach 😉


Statystyki z biegu

Dystans: 90 km
Nr startowy: 43
Kategoria: M30
Czas: 11h:04m:33s
Miejsce Open/Kategoria: 4/3

Link do wyników

Link do Stravy:

VIII ultraMaraton Bieszczadzki - zapowiedź

Już za niecały tydzień odbędą się zawody: VIII Hyundai ultraMaraton Bieszczadzki - moje docelowe jesienne zawody. Zapowiada się świetna impreza, o szczegółach piszę w tym wpisie.



Pierwsze chłodne, jesienne poranki od jakiegoś czasu kojarzą mi się z Bieszczadami. Kiedy przychodzi ten moment, kiedy na poranny trening trzeba założyć bluzę z długim rękawem, często myślami wracam do jesiennych bieszczadzkich krajobrazów. Motywuje mnie to do wyjścia na trening, żeby później w tych Bieszczadach biec, a nie iść 😉.

Moim docelowym jesiennym startem, podobnie jak w ubiegłym roku, będzie ultraMaraton Bieszczadzki na dystansie 90 kilometrów. W 2019 roku emocji nie brakowało (link), czuję że w tym roku będzie podobnie. Tym razem na pewno zabiorę ze sobą dwie czołówki 😆.


Informacje o biegu

Nazwa: VIII Hyundai ultraMaraton Bieszczadzki 90km
Termin: 10 października 2020 r.
Start biegu: 2:00, Cisna
Meta: Cisna
Dystans: ok. 90 km
Suma podbiegów/zbiegów: +4010m/D-4010m
Liczba punktów I-TRA: 4


Trasa biegu

W porównaniu z ubiegłoroczną edycją trasa uległa małej zmianie. Prawie 11 kilometrów asfaltówki wyleciało na rzecz drogi szutrowej na końcu której będzie czekało nas podejście na Małe Jasło (1103 m n.p.m.) 😆. Później pobiegniemy na Okrąglik (1101 m n.p.m.) i dalej w kierunku Przełęczy nad Roztokami. Odcinek od Małego Jasła podczas zawodów pokonamy zatem dwukrotnie z tym, że w obydwu kierunkach.

Zmiana trasy (w porównaniu z ubiegłym rokiem) wydaje się korzystna. Kilometraż jest podobny (+1,4 km), dochodzi jednak ok. 370 metrowe podejście, będzie więc bardziej górsko.

Poniżej zamieszczam mapę trasy wraz z profilem oraz link do wersji interaktywnej.

 

Dla chcących dokładniej przeanalizować trasę dodaję opis przygotowany przez organizatora biegu:


Trasa Hyundai ultraMaratonu Bieszczadzkiego 90km wiedzie z centrum Cisnej, fragmentem Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej w stronę Ustrzyk Górnych (ok. 1km), następnie stokówką w stronę Przysłupia. Po około 6 km skręcamy w prawo w ścieżkę prowadzącą na Małe Jasło (1103m.) Na szczycie skręcamy w lewą stronę w szlak czerwony żeby dobiec do Okrąglika(1101m.) mijając po drodze Duże Jasło (1153m.). Na Okrągliku skręcamy w prawą stronę w szlak graniczny w kierunku na Balnicę. Przed Balnicą zbiegamy z pasma granicznego w kierunku na Solinkę (ok. 27km) i biegniemy ok. 3km bieszczadzkim szutrem w kierunku Żubraczego obiegając masyw Hyrlatej, na który za chwilę będziemy się wspinać. Nie dobiegając do Żubraczego skręcamy w prawo w niebieski szlak turystyczny i wspinamy się na Berdo (1041m n.p.m.). Z Berda biegniemy na Hyrlatą (1103m), Rosochę (1084m) i zbiegamy do Roztok Górnych (ok. 40km) . Z Roztok biegniemy jeszcze raz asfaltem na przełęcz nad Roztokami (ok. 39km, 801m n.p.m.) i znowu wbiegamy na górski niebieski szlak graniczny, tym razem wspinając się na Okrąglik (1101m) . Skręcamy w prawą stronę (ok. 43 km) i granicą biegniemy aż do skrzyżowania z żółtym szlakiem w okolicach Rabiej Skały (ok. 51 km, 1199 m n.p.m.) . Warto pamiętać że po drodze mijamy źródełka po słowackiej stronie w których można zaopatrzyć się w wodę. Jedno źródełko jest przed Płaszą (ok.47km, 1163 m n.p.m.) drugie za szczytem (ok. 49km)--- obydwa po prawej stronie ścieżki. Na Rabiej Skale skręcamy w lewo w szlak żółty którym zbiegamy do Wetliny gdzie będzie mieścił się punkt odżywczy. Z punktu odżywczego dalej przemieszczamy się żółtym szlakiem lecz tutaj z uwagi na Park Narodowy kończą się dodatkowe oznaczenia Organizatora. Po dotarciu na Przełęcz Orłowicza (ok. 63km, 1095 m n.p.m.) skręcamy w lewą stronę w szlak czerwony którym zbiegamy w kierunku Smereka do kolejnego punktu odżywczego. Od tego miejsca szlak czerwony będzie towarzyszył nam aż do mety. Początkowo wspinamy się na Okrąglik mijając szczyt Fereczata (ok.76km,1102 m n.p.m.) i skręcamy w prawo w kierunku Cisnej. Czerwonym szlakiem podbiegamy na Jasło (1153m n.p.m.), na Szczawnik (1098m) i na Małe Jasło (1097m), następnie podziwiając widoki zbiegamy do Cisnej, aż do mety w pobliżu stadionu Orlika.


Info-news

Nie pozostaje mi nic innego jak prosić o trzymanie kciuków🤞.

Zapraszam również na relację live, którą jak zwykle na facebooku, będzie prowadzić dla Was Agnieszka 🙂. Startujemy w sobotę (10 października) o godzinie 2:00 w nocy! 😱

Więcej o biegu i całych zawodach możecie przeczytać tutaj.

Do zobaczenia w Bieszczadach!


VII ultraMaraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

Zapraszam na relację ze startu w VII Hyundai ultraMaratonie Bieszczadzki 90 km. Podczas tego biegu działo się tyle, że jego historiami mógłbym obdzielić kilka startów. Był to bieg wzlotów i upadków, trafnych decyzji i kuriozalnych pomyłek. Oj działo się w tych Bieszczadach.


Mam sentyment do Ultramaratonu Bieszczadzkiego. W 2015 r. była to moja pierwsza impreza biegowa, w której wystartowałem w pełni świadom co mnie czeka. Po trudach i znojach przeżytych na Biegu Rzeźnika postanowiłem udowodnić sobie, że mogę biegać w górach, dodatkowo nie umierając przy tym z wysiłku. Los jednak nie specjalnie mi sprzyjał i od 2015 roku nijak nie byłem w stanie pojawić się jesienią w Bieszczadach. Przełom nastąpił w 2019 roku, ale niewiele brakowało, bym i tym razem, z powodu kontuzji, "obszedł się smakiem".

Na bieg zapisałem się wczesną wiosną, dystans oczywiście najdłuższy, czyli 90 km. Miał to być w końcu start sezonu, a nie jakieś tam marne wybieganie na 50 km 😉. Po wiosennym maratonie przyszła jednak "kryska na Matyska". Kontuzja mięśnia okazała się poważniejsza niż początkowo zakładałem. Szczęśliwie jednak sytuację udało się opanować na tyle szybko, żeby zrealizować kilkutygodniowy okres przygotowawczy.

Do Cisnej przyjechaliśmy w rozszerzonym składzie, bo Agnieszkę w supportowaniu wspierał również mój brat Mariusz. Plan na bieg zakładał, żeby pobiec mądrze, czyli na tyle ile organizm i zdrowie pozwoli. Wiedziałem (za sprawą Agnieszki), że obsada biegu będzie mocna. Nie miałem więc żadnych założeń co do miejsca, chciałem jedynie pobiec najlepiej jak tylko potrafię.


Trasa biegu wiodła przez 90 kilometrów bieszczadzkich dróg i szlaków, a sumę podbiegów oszacowano na niespełna 4 tys. metrów. Organizatorzy przygotowali pięć punktów kontrolnych: Roztoki I (15 km), Solinka (28 km), Roztoki II (41 km), Wetlina (59 km), Smerek (72 km). Jak się okazało tuż przed biegiem, punkt w Solince był niedostępny dla kibiców, więc i support nie mógł tam dojechać. Teoretycznie nie był to problem, ale jak się później okazało były z tego powodu przykre konsekwencje. Start biegu zaplanowano na godzinę 24. Lubię biegać w nocy, dlatego z ekscytacją wyczekiwałem startu. Pierwsze 12 kilometrów trasy wiodło przez mało ekscytujące, szutrowe lub asfaltowe odcinki dróg. Wymyśliłem sobie, że na ten odcinek zabiorę małą czołówkę, a na punkcie w Roztokach wezmę mocarną Zebrę (Zebra Light przy. red.). Moc jej światła byłaby pewnie w stanie przepędzić nawet Barloga z Władcy Pierścieni. Ale po co "dźwigać" Zebrę na pierwszym odcinku trasy? Jak pomyślałem tak zrobiłem, o swoim świetnym uniku zapomniałem tylko opowiedzieć mojemu zespołowi wsparcia.

Równo o północy padł strzał i 172 osobowa zgraja ruszyła z Cisnej trasą najdłuższego biegu VII ultraMaratonu Bieszczadzkiego. Notorycznie wpatrywałem się w tarczę zegarka, żeby przypadkiem nie rozpędzić się za bardzo, o co nigdy nie jest trudno. Biegłem w komfortowym tempie, a w myślach krążyło mi ciągle pytanie: "ciekawie jak to będzie o wschodzie słońca". W Roztokach zameldowałem się po niecałej godzinie i 10 minutach od startu. Dostałem dwa ekstra żele w garść, bo potwierdziło się, że do Solinki mój support nie dojedzie. Na punkcie w zasadzie się nie zatrzymywałem i pogrzałem dalej. Trasa powoli zaczęła się wznosić, ale jeszcze nie na tyle żeby rezygnować z biegu. Wtedy właśnie na którymś z zakrętów uświadomiłem sobie, że nie wymieniłem czołówki!


Było już jednak za daleko żeby wracać, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Zemląłem w ustach przekleństwo i pobiegłem dalej. Chwilę później skończył się asfalt i zaczęło się pierwsze poważne podejście pod Rypi Wierch. Dobrze pamiętałem to miejsce z wrześniowego rekonesansu. Kilometr dalej, można już było się rozpędzić. Trasa wiodła szczytem pasma, czasami było więc do góry, a czasami trochę w dół. Właśnie na jednym z takich krótkich zbiegów wyrżnąłem orła! Czołówka spadła mi z głowy, prawdopodobnie w coś uderzając, bo nagle przestała świecić tylko zaczęła lekko się żarzyć. Otrzeźwiałem momentalnie. Próbowałem przełączyć tryby, ale działało tylko najmniejsze podświetlenie. Takie którego używa się w nocy w schronisku, kiedy idziesz na siusiu i nie chcesz budzić śpiących towarzyszy. Sytuacja zatem nie wyglądała różowo, bo oczywiście zapasowej czołówki nie miałem. Trzymając w ręku lampkę na wysokości kolana zacząłem truchtać. W międzyczasie dogonił mnie ktoś z tyłu, przepuściłem grzecznie kolegę i zaraz za nim ruszyłem do biegu, korzystając z jego światła. Przebiegłem tak kilka kilometrów, ale trudno mi było kontynuować bieg w taki sposób. Mój mózg zużywał chyba za dużo energii przy próbie zapamiętywania szczegółów trasy na kilkanaście metrów do przodu. Wróciłem więc do pozycji zgarbionego grzybiarza i z lampką przy kolanie dobiegłem do punktu w Solince (28 km). To był właśnie ten punkt niedostępny dla supportu, którego w tym momencie najbardziej potrzebowałem.

Przez kolejnych kilka kilometrów trasa wiodła szutrową drogą, którą wyraźnie oświetlało światło księżyca, mogłem więc w miarę komfortowo biec, nie używając swojego światełka. Dalej zaczynało się podejście na Hyrlatą. Postanowiłem poczekać na wcześniej miniętych jegomościów. Wbiłem się pomiędzy nich. Zaczęliśmy rozmawiać i jak się okazało jeden z nich posiadał zapasową czołówkę, którą szybko mi wręczył. Zastrzegł jednak, że dłużej niż półtorej godziny pewnie nie wytrzyma, ale dla mnie było to jak przesiadka z Malucha do Poloneza. Światło w czołówce faktycznie po godzinie zaczęło słabnąć. Kiedy do punktu w Roztokach brakowało mi niespełna 2 kilometry, moje czołówki ledwo już się żarzyły. Konsekwencją tego było kilkukrotne zgubienie trasy i konieczność nadrabiania niepotrzebnych metrów. Tuż przed samym punktem zaliczyłem jeszcze błotną kałużę, zanurzając się w brei do połowy łydki.


Trochę więc trwało nim w Roztokach udało mi się ściągnąć zabłocone buciory i zmienić je na nowe. Kilka minut później byłem ponownie na trasie. Na głowie miałem "Zebrę", a drogę oświetlało mi kilkaset lumenów! Idę o zakład, że gdyby ktokolwiek jechał wówczas z drugiej strony pewnie migałby światłami żebym wyłączył "długie" 😉. Zabawa jednak nie trwał długo, bo zaczęło się podejście, a wraz z nim pojawiły się mgły. Po kilkuset metrach było już tak gęsto, że musiałem zredukować światło. Chmury dodatkowo gęstniały z każdą minutą, widoczność czasami sięgała kilku metrów. Nawet jak zaczynał się płaski odcinek to nie wiadomo było gdzie dokładnie jest droga. Niejednokrotnie lądowałem w krzaczorach, bo nie byłem w stanie na czas dojrzeć jakiegoś zakrętu. Szarfy zaś, które miały wskazywać drogę pojawiały się nagle, wyłaniając się zza gęstej mgły niczym duchy. Było to zarazem męczące i frustrujące jednocześnie. Zwłaszcza kiedy na zbiegach moje tempo oscylowało w granicach 6 min/km. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że w Wetlinie kończę tę zabawę, bo ewidentnie przestawało mi się to podobać.


Sytuacja poprawiła się jednak z nadejściem świtu. Zbiegałem wówczas do Wetliny dobrze znanym mi szlakiem. Marzyłem o zupie! Było mi zimno, a ja przez te mgły zapomniałem o regularnym odżywianiu. Okazało się, że na punkcie zupy jeszcze nie ma. Wziąłem więc żele i ruszyłem dalej. A dalej był Smerek, ale wcześniej podejście na niego. Wtedy nieoczekiwanie przyszedł kryzys, straciłem moc. Nie było mowy o podbieganiu, powoli wlokłem się na górę. Gdy w końcu wyszedłem z lasu przeszył mnie lodowaty wiatr i już wtedy wiedziałem, że tam wysoko nie będzie milutko. Na grani wiało już tak, że gdy tylko próbowałem biec traciłem równowagę. Po kilku próbach dałem sobie spokój i ostatecznie prawie cały odcinek połoniny przeszedłem. Zacząłem biec dopiero na zbiegu, nogi po cichu "krzyczały" że mają już dość, ale postanowiłem, że nie będę z nimi gadać.


Tuż przez punktem odżywczym w Smereku (72 km) organizator zapewnił nam nie lada atrakcje. Mieliśmy do pokonania ponad kilometrowy odcinek starymi torami kolejowymi, dla rozruszania nóg zapewne. Taki skip A przez ponad kilometr, a jak nie trafisz pomiędzy śliskie, drewniane belki, orzełek w gratisie. Oj poleciały przekleństwa razy kilka. Na punkcie w Smereku była za to zupa, a dokładnie rosół. Ten z kolei był tak gorący, że musiałem rozcieńczać go zimną mineralką. Zadziałał on jednak jak sok z gumijagód, bo z werwą wróciłem na trasę biegu. Do tego momentu nie zaprzątałem sobie głowy pozycją na trasie. Był to jednak najwyższy czas żeby dokładnie wypytać o konkurentów. Do Smereka przybiegłem na 5 pozycji, do kolejnego zawodnika miałem raptem kilkaset metrów straty. Do kolejnych biegaczy strata była duża. Jedyne co mnie martwiło to drżenie mięśni czworogłowych, które zapowiadały nadchodzące skurcze,a do mety pozostawało ciągle 18 kilometrów.

Krzyśka dogoniłem na pierwszym podejściu za Smerekiem. Widzieliśmy się już na podejściu na Połoninę Wetlińską, on wówczas tryskał energią, a ja ledwo powłóczyłem nogami, uciekł mi wtedy wyraźnie. Teraz role się odwróciły. Trochę pogadaliśmy, ale po chwili dziarsko ruszyłem do góry, bo jak najszybciej chciałem uciec mu z pola widzenia. Gdy dotarłem na Fereczatą wiedziałem, że przyszedł czas by mocniej zapracować. Do mety pozostało już tylko kilka kilometrów. Dalej trasa "dziewięćdziesiątki" łączyła się z krótszymi biegami. Zmotywowało mnie to do utrzymania tempa, zacząłem "łapać" kolejnych zawodników. Taka zabawa, żeby nie myśleć o pozostałych kilometrach 😉.


Im bliżej było do Cisnej, tym chyba biegłem szybciej, nie mogłem doczekać się końca. Ostatecznie, przy dużym aplauzie kibiców, dotarłem do mety na 4-tej pozycji z czasem 10h 34m 22s. Do czołowej trójki straciłem... bardzo dużo, ale i tak byłem zadowolony z tego co udało mi się osiągnąć. Popełnione błędy na trasie dają poczucie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Pomimo tego zauważam wyraźny progres formy sportowej, co najbardziej mnie cieszy. Osobiście uważam, że był to mój najlepszy start w całej historii moich biegów górskich. Oczywiście podium bardziej przemawia do wyobraźni, ale nie dajcie się zwieść błyskotkom 😉.


Na koniec nie mogę rzecz jasna nie wspomnieć o swoim supporcie. Jestem niemal pewny, że większość moich większych i mniejszych sukcesów wynika z posiadania wokół siebie tak oddanych mi ludzi. O ich zaangażowaniu niech świadczy tekst Adama, który po biegu, widząc całą naszą ekipę stwierdził: "Z waszej trójki Arek wygląda z Was zdecydowanie najlepiej".


III Ultramaraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

Potrzebowałem tego biegu jak kania dżdżu. Po tegorocznym biegu Rzeźnika, mimo przyzwoitego rezultatu, czułem wielki niedosyt. Głównie przez słabe przygotowanie i błędy popełnione podczas zawodów. Dlatego zaraz po tym biegu zapisałem się na III Ultramaraton Bieszczadzki. Spowodowane to było chyba chęć udowodnienia sobie pewnych rzeczy.
Tym razem byłem też trochę mądrzejszy o doświadczenia zebrane na Rzeźniku, co pozwoliło mi na lepsze przygotowanie do zawodów. Sam bieg jest oczywiście łatwiejszy niż Rzeźnik, więc i wyzwanie jest trochę mniej poważne.

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com