Chojnik "Siedemdziesiąt z hakiem" - relacja
Mój występ na tegorocznym festiwalu biegowym Chojnika był jak picie soku z cierpkiej wiśni - niby zdrowe, ale łyka się trudno i z przyjemnością ma to niewiele wspólnego. O tym co działo się na trasie "Siedemdziesiątki z hakiem" przeczytacie w niniejszym wpisie - zapraszam.
Chojnik i jego "Siedemdziesiątka z hakiem" miały być dla mnie przetarciem przed głównym startem tej jesieni, czyli biegiem - UltraKotlina 140. Trasa Chojnika liczyła ok. 72 km i nieco ponad 3 500 m przewyższenia. Dokładny przebieg trasy zamieszczam poniżej:
Tutaj jeszcze profil:
Początek, jak to często w takich sytuacjach bywa, nie zwiastował nadciągającej katastrofy. Pogoda zapowiadała się znakomicie. Prognozy wskazywały co prawda na chłodny poranek, ale przy bieganiu taka aura bardziej pomaga niż przeszkadza. Jedyne co mogło niepokoić to nasz późny przyjazd na miejsce, co z kolei "gwarantowało" mało snu przed startem. Odbiór pakietu, planowanie, pakowanie i nagle zegarek wyświetlał już 22:30 - słabo. Głównie ze względu na to, że wstać trzeba było przed trzecią... ach te ultra.
Poranek rzeczywiście okazał się chłodny. Pierwszy raz od kilku tygodni miałem okazję założyć bluzę, którą zabrałem w zasadzie przez przypadek. Na miejsce zbiórki dojechałem w zasadzie na chwilę przed startem. Rozgrzewkę postanowiłem więc zrobić na pierwszych kilometrach biegu 😉.
Spokojnie ruszyliśmy w kierunku ciemnego lasu. Biegłem w grupie na czele jakieś... 3 minuty. Wystarczył pierwszy ostry zakręt i znaleźliśmy się poza trasą! Oczywiście szybko wróciliśmy na szlak, więc ta pomyłka nie kosztowała dużo, ale co dziwne, nie przyniosło to potrzebnego otrzeźwienia. Nie minęło bowiem więcej niż 10 minut, kiedy ponownie zboczyliśmy z trasy! Ale to nie był koniec podobnych atrakcji i chwilę później nastąpiła trzecia sytuacja tego typu (!). Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie doświadczyłem. Z perspektywy czasu, być może był to jakiś znak, żeby uciekać z tego biegu? 🤔
Powoli zaczynało świtać, a stawka zaczęła się rozciągać. Z biegiem czasu zrobiło się coraz ciszej. Przede mną była trójka, może czwórka zawodników. Na pierwszym dłuższym podejściu wysforowałem się na czoło grupy, ale ten stan rzeczy nie trwał długo, bo chwilę później wyprzedził mnie późniejszy zwycięzca tego biegu - Paweł Sadowski.
Pogodę mieliśmy świetną. Wschód słońca, grań Karkonoszy na horyzoncie - nic tylko napawać się widokiem. Pewnie bym nawet z tego korzystał... gdyby nie fakt, że podniesienie głowy na dłużej groziło wybiciem zębów na mało "biegowych" szlakach. Najbardziej we znaki dał mi się chyba zbieg Drogą Śląską. Teoretycznie nic tylko grzać przez 2,5 km przyjaźnie nachylonym terenem, ale przyznaję - chwilami strach zaglądał mi w oczy.
Na podejściu za punktem odżywczym w Karpaczu dogonił mnie drugi na mecie, Paweł Białek. Nie jest przyjemnie, kiedy ktoś cię wyprzedza, ale nie sprowokowało to mnie do zmiany tempa, trzymałem się własnych założeń. Po wdrapaniu się na górę przy Domu Śląskim teren wyraźnie zaczął "sprzyjać". Nie biegło mi się jednak dobrze. Powoli udało mi się rozpędzić i kiedy przybiegłem na punkt odżywczy w okolicach Przełęczy Karkonoskiej dowiedziałem się, że do chłopaków biegnących przede mną mam tylko "jakieś 3 minuty straty".
Tego dnia nie było mnie jednak stać na nic więcej. Późniejszy etap określiłbym jako "niekończące się pasmo złych decyzji". Wywrotka na zbiegu na pewno mi nie pomogła, ale największy błąd popełniłem jeszcze przed biegiem - zarywając kilka nocy pod rząd. W końcu nie jest sztuką wiedzieć, co powinniśmy zrobić przed startem, tylko faktycznie trzymać się znanych i sprawdzonych procedur. Ultra nie wybacza chodzenia na skróty 😉.
Jednak jak to zwykle w życiu bywa - "nie ma tego złego...". Chojnik 2022 był dla mnie niczym zimny prysznic. Jestem pewien, że w dłuższej perspektywie to przykre doświadczenie zaprocentuje i przyniesie wiele dobrego. Muszę przyznać, że nawet trochę się cieszę na tę okoliczność, bo start sezonu jeszcze przede mną. Z początkiem października czeka nas przygoda na UltraKotlinie 140, będzie się działo!
VIII ultraMaraton Bieszczadzki - relacja
VIII UltraMaraton Bieszczadzki za nami. W tym roku mieliśmy edycję wyjątkową w związku z sytuacją epidemiczną. Wyjątkowe były też uczucia, które towarzyszyły mi podczas biegu, bynajmniej nie ze względu na COVID. O szczegółach przeczytacie poniżej.
Zastanawialiście się dlaczego bieganie w zawodach potrafi być takie unikalne? Często o tym myślałem co sprawia, że pomimo trudów jakie przeżywamy podczas zawodów, ciągle na nie wracamy. Wyobraźcie sobie zatem taką sytuację: przygotowujecie się do jakieś imprezy wiele tygodni, poświęcacie dziesiątki godzin na trening, ćwiczenia, regeneracje etc., a to wszystko kosztem innych rzeczy, doba ma wszak tylko 24 godziny. Rzetelnie przepracowaliście okres przygotowawczy, w międzyczasie udało się wam uchronić przed kontuzjami. Jeżeli dotarliście do tego etapu to już jest to wyjątkowe, ale to jeszcze nie koniec! Przyjeżdżacie na start i... no właśnie rzecz w tym, że macie tylko jedną, jedyną szansę, żeby zaprezentować sobie i innym, na co was stać. Przytłaczające, nieprawdaż? 😉
Nie o stresie tu jednak chciałem pisać, bo ten co prawda zawsze (w większym lub mniejszym stopniu) nam towarzyszy, jednak na naszą dyspozycję dnia wpływa tak wiele różnych rzeczy... że chyba lepiej o tym wszystkim, zwlaszcza przed zawodami, po prostu nie myśleć. Dzień "konia" to jest to, o czym chyba każdy zawodnik marzy przed startem w zawodach. Tym razem nie było mi dane cieszyć się taką dyspozycją.
Trasa biegu w porównaniu z tą z ubiegłego roku uległa małej zmianie, szczegółowo o tym pisałem już w zapowiedziach. Zainteresowanych odsyłam do tekstu.
Wystartowałem w ostatniej grupie zawodników. Start odbył się przy orliku w Cisnej o 2:00 w sobotę 10 października. Ruszyliśmy spokojnie, nikt nie narzucał jakiegoś kosmicznego tempa, co nie zawsze ma miejsce nawet podczas startu na dystansie 90 km 🙂. Pierwsze kilometry biegłem w czołowej grupie zawodników, ale gdy zaczęło się podejście świadomie spuściłem trochę nogę z gazu. Trasa była dobrze oznaczona i pomimo, że światełka prowadzących biegaczy zniknęły mi z oczu, nie miałem żadnych problemów ze znalezieniem drogi. Biegłem spokojnie na szóstej pozycji.
Na pierwszy punkt odżywczy w Roztokach dotarłem po godzinie i czterdziestu czterech minutach. Uzupełniłem wodę w bidonie i szybko wróciłem na trasę. Na odcinku do Solinki wspominałem ubiegłoroczną wywrotkę i awarię czołówki. W tym roku na szczęście obyło się bez tego typu niespodzianek. Postój w Solince wyglądał podobnie jak na pierwszym punkcie - dolałem wody i pognałem dalej. Wolałbym korzystać z prywatnego supportu, ale w tym roku taka możliwość była dopiero na trzecim punkcie odżywczym - Roztoki II. Z uwagi na fakt, że miał to być już 40 km trasy, rozsądnie było dbać o zapas wody.
Gdy dobiegałem do punktu Roztoki II zaczynało świtać. Pomimo tego czułem się po prostu źle. Byłem obolały i brakowało mi sił. Nie mogłem znaleźć przyczyny tej słabości. Przebiegło mi nawet przez głowę, czy aby nie jestem chory. Zacząłem zastanawiać się, czy kontynuowanie biegu ma w tym wypadku jeszcze jakiś sens. Na moje nieszczęście miał być to mój ostatni bieg w sezonie, więc o wymówki było w tym momencie trudno. Na punkcie zmieniłem buty, Agnieszka wcisnęła mi jakąś zupę i poturlałem się dalej. O kryzysie jej nie wspominałem, postanowiłem jeszcze powalczyć.
W drodze do Wetliny ponownie uciekłem we wspomnienia. Wracałem myślami do wrześniowych treningów na tym odcinku trasy. To mi chyba jakoś pomogło, bo biegło mi się lepiej. Do Wetliny przybiegłem jako czwarty zawodnik z przeszło 10 minutową stratą do trzeciego i niewielką przewagą nad piątym. Zamiast jednak myśleć o pogoni dopadł mnie srogi kryzys. Tak, znowu na Smereku, podobnie jak rok temu, przeżywałem katorgę. Obiecałem sobie wtedy, że na powtórkę tej sytuacji sobie nie pozwolę. Nic z tego jednak nie wyszło. Mozolne człapanie na Smoka sprawiło, że roztrwoniłem swoją kilkuminutową przewagę nad piątym zawodnikiem. Osiągając Smerek miałem go tuż za plecami. Postanowiłem, w miarę możliwości, odskoczyć na zbiegu. Zacząłem szybciej przebierać nogami i dość szybko okazało się, że dystans między nami wzrasta. Puściłem się w dół na miarę możliwości swoich i... terenowych. Do góry ciągnęło niestety dużo ludzi i trudno było nabrać prędkości. Po zbiegu były te cholerne tory, czyli nieco ponad kilometr biegu po starych, zarośniętych torach, który ciągnął się w nieskończoność. Na ostatnim punkcie odżywczym uzupełniłem zapasy, zmieniłem koszulkę i ruszyłem na ostatni 18 kilometrowy odcinek. Sił nie miałem, ale jak najszybciej chciałem mieć to już wszystko za sobą. Moja strata do 3 zawodnika wynosiła już prawie 12 minut... za siebie już się nie oglądałem.
Po przebiegnięciu 70 kilometrów trudno jest podkręcić tempo. Czy dałem z siebie wszystko? Raczej nie, choć w tamtym momencie starałem wykrzesać z siebie resztki ambicji, żeby zmobilizować się do większego wysiłku. Plan zrealizowałem połowicznie. Ze wspomnianych "prawie 12 minut" urwałem 8, zabrakło niecałe 4 minuty do trzeciego miejsca. Bieg ukończyłem w czasie: 11h 04m 33s i skłamałbym pisząc, że byłem zadowolony. Chociaż nie, wróć - zadowolony byłem, że w końcu dotarłem do mety. Wynik zaś do dzisiaj wzbudza we mnie duży niedosyt, najchętniej pobiegłbym tam raz jeszcze.
Chciałbym Wam serdecznie podziękować za wszystkie kciuki, lajki i komentarze na Facebooku 👍. Dziękuję FlexiStav Team za świetną atmosferę i ... kostium! Na razie tematu nie będę rozwijał, ale jest szansa na coś nowego od przyszłego sezonu. Te "coś" zasługuje na pewno na osobny wpis, zatem jak mawiają za oceanem: stay tuned 😉
Dzięki też dla Marka za kibicowanie na trasie! Zbicie "piony" z rana na Okrągliku dodało mi motywacji 👍👍
Na koniec największe podziękowania dla Agnieszki za mistrzowski support na trasie 🙏. Gdy zbliżę się w bieganiu do poziomu jej supportu to takie biegi będę wygrywał w cuglach 😉
Statystyki z biegu
Dystans: 90 km
Nr startowy: 43
Kategoria: M30
Czas: 11h:04m:33s
Miejsce Open/Kategoria: 4/3
VIII ultraMaraton Bieszczadzki - zapowiedź
Już za niecały tydzień odbędą się zawody: VIII Hyundai ultraMaraton Bieszczadzki - moje docelowe jesienne zawody. Zapowiada się świetna impreza, o szczegółach piszę w tym wpisie.
Pierwsze chłodne, jesienne poranki od jakiegoś czasu kojarzą mi się z Bieszczadami. Kiedy przychodzi ten moment, kiedy na poranny trening trzeba założyć bluzę z długim rękawem, często myślami wracam do jesiennych bieszczadzkich krajobrazów. Motywuje mnie to do wyjścia na trening, żeby później w tych Bieszczadach biec, a nie iść 😉.
Moim docelowym jesiennym startem, podobnie jak w ubiegłym roku, będzie ultraMaraton Bieszczadzki na dystansie 90 kilometrów. W 2019 roku emocji nie brakowało (link), czuję że w tym roku będzie podobnie. Tym razem na pewno zabiorę ze sobą dwie czołówki 😆.
Informacje o biegu
Nazwa: VIII Hyundai ultraMaraton Bieszczadzki 90km
Termin: 10 października 2020 r.
Start biegu: 2:00, Cisna
Meta: Cisna
Dystans: ok. 90 km
Suma podbiegów/zbiegów: +4010m/D-4010m
Liczba punktów I-TRA: 4
Trasa biegu
W porównaniu z ubiegłoroczną edycją trasa uległa małej zmianie. Prawie 11 kilometrów asfaltówki wyleciało na rzecz drogi szutrowej na końcu której będzie czekało nas podejście na Małe Jasło (1103 m n.p.m.) 😆. Później pobiegniemy na Okrąglik (1101 m n.p.m.) i dalej w kierunku Przełęczy nad Roztokami. Odcinek od Małego Jasła podczas zawodów pokonamy zatem dwukrotnie z tym, że w obydwu kierunkach.
Zmiana trasy (w porównaniu z ubiegłym rokiem) wydaje się korzystna. Kilometraż jest podobny (+1,4 km), dochodzi jednak ok. 370 metrowe podejście, będzie więc bardziej górsko.
Poniżej zamieszczam mapę trasy wraz z profilem oraz link do wersji interaktywnej.
Dla chcących dokładniej przeanalizować trasę dodaję opis przygotowany przez organizatora biegu:
Trasa Hyundai ultraMaratonu Bieszczadzkiego 90km wiedzie z centrum Cisnej, fragmentem Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej w stronę Ustrzyk Górnych (ok. 1km), następnie stokówką w stronę Przysłupia. Po około 6 km skręcamy w prawo w ścieżkę prowadzącą na Małe Jasło (1103m.) Na szczycie skręcamy w lewą stronę w szlak czerwony żeby dobiec do Okrąglika(1101m.) mijając po drodze Duże Jasło (1153m.). Na Okrągliku skręcamy w prawą stronę w szlak graniczny w kierunku na Balnicę. Przed Balnicą zbiegamy z pasma granicznego w kierunku na Solinkę (ok. 27km) i biegniemy ok. 3km bieszczadzkim szutrem w kierunku Żubraczego obiegając masyw Hyrlatej, na który za chwilę będziemy się wspinać. Nie dobiegając do Żubraczego skręcamy w prawo w niebieski szlak turystyczny i wspinamy się na Berdo (1041m n.p.m.). Z Berda biegniemy na Hyrlatą (1103m), Rosochę (1084m) i zbiegamy do Roztok Górnych (ok. 40km) . Z Roztok biegniemy jeszcze raz asfaltem na przełęcz nad Roztokami (ok. 39km, 801m n.p.m.) i znowu wbiegamy na górski niebieski szlak graniczny, tym razem wspinając się na Okrąglik (1101m) . Skręcamy w prawą stronę (ok. 43 km) i granicą biegniemy aż do skrzyżowania z żółtym szlakiem w okolicach Rabiej Skały (ok. 51 km, 1199 m n.p.m.) . Warto pamiętać że po drodze mijamy źródełka po słowackiej stronie w których można zaopatrzyć się w wodę. Jedno źródełko jest przed Płaszą (ok.47km, 1163 m n.p.m.) drugie za szczytem (ok. 49km)--- obydwa po prawej stronie ścieżki. Na Rabiej Skale skręcamy w lewo w szlak żółty którym zbiegamy do Wetliny gdzie będzie mieścił się punkt odżywczy. Z punktu odżywczego dalej przemieszczamy się żółtym szlakiem lecz tutaj z uwagi na Park Narodowy kończą się dodatkowe oznaczenia Organizatora. Po dotarciu na Przełęcz Orłowicza (ok. 63km, 1095 m n.p.m.) skręcamy w lewą stronę w szlak czerwony którym zbiegamy w kierunku Smereka do kolejnego punktu odżywczego. Od tego miejsca szlak czerwony będzie towarzyszył nam aż do mety. Początkowo wspinamy się na Okrąglik mijając szczyt Fereczata (ok.76km,1102 m n.p.m.) i skręcamy w prawo w kierunku Cisnej. Czerwonym szlakiem podbiegamy na Jasło (1153m n.p.m.), na Szczawnik (1098m) i na Małe Jasło (1097m), następnie podziwiając widoki zbiegamy do Cisnej, aż do mety w pobliżu stadionu Orlika.
Info-news
Nie pozostaje mi nic innego jak prosić o trzymanie kciuków🤞.
Zapraszam również na relację live, którą jak zwykle na facebooku, będzie prowadzić dla Was Agnieszka 🙂. Startujemy w sobotę (10 października) o godzinie 2:00 w nocy! 😱
Więcej o biegu i całych zawodach możecie przeczytać tutaj.
Do zobaczenia w Bieszczadach!
Łemkowyna Ultra-Trail 100 - relacja z zawodów
Łemkowyna Ultra-Trail 100 - zapowiedź
Rzeźnik Sky - relacja z zawodów
Gdy zobaczyłem profil biegu Rzeźnika Sky to początkowo nie mogłem uwierzyć, że taką trasę można poprowadzić po bieszczadzkich szlakach. Dla tych którzy nie mieli okazji go zobaczyć wrzucam poniżej:
Zapowiadało to świetny bieg, obok którego nie mogłem przejść obojętnie. Ostatecznie Rzeźnik Sky uzyskał również miano Mistrzostw Polski w UltraSkyrunning.
Informacje o biegu
Nazwa: Rzeźnik Sky. Mistrzostwa Polski w UltraSkyrunning
Data: 2018-05-31
Miejsce: start i meta w Cisnej
Dystans: ok. 53 km
Suma podbiegów/zbiegów: D+3280 m / D-3280 m
Strona WWW: www.biegrzeznika.pl/rzeznik-sky/
Na bieg jechałem bez konkretnych celów. Tak naprawdę nie wiedziałem na co mnie stać. Ze względu na wcześniejsze przygotowania do “płaskiego” maratonu, wiedziałem tylko tyle, że na pewno mam braki siłowe. Starałem się trochę popracować nad tym elementem po maratonie, ale nie do końca mi się to udało. Może wynikało to ze zmęczenia, a może ze zwykłego lenistwa, tak czy inaczej po starcie w Warszawie nie mogłem zmusić się do konkretnego treningu. Ze względu na profil trasy nie wiedziałem jaki wynik uznać za satysfakcjonujący, dlatego w ogóle nie zawracałem sobie tym głowy. Ostatecznie plan na Rzeźnika Sky był prosty - dać z siebie jak najwięcej.
W Bieszczady dotarliśmy wieczorem 29 maja. Droga z Warszawy jest dość długa, dlatego zdecydowaliśmy się przyjechać wcześniej. W środę wybrałem się jeszcze na krótkie rozbieganie, żeby trochę “przewietrzyć” nogi, bo ostatni tydzień biegałem mało. Gdy z nieba lał się żar, ja truchtałem Wielką pętlą bieszczadzką ciesząc się, że prognozy zapowiadają na czwartek dużo chmur. Jak miałem się później przekonać, były to złudne nadzieje.
Stawka biegu spowodowała, że do Cisnej zjechało bardzo wielu mocnych zawodników. Start zaplanowano o godzinie 9:00. Niestety pomimo wcześniejszych prognoz dzień zapowiadał się słoneczny. Tradycyjnie już, jak przy każdym rzeźnickim biegu, wystartowaliśmy po strzale z Mirkowej strzelby. Adrenalina zrobiła swoje i czołówka wystartowała jak do biegu na 5 kilometrów :) Starałem się utrzymać rozsądne tempo, co rusz spoglądając na zegarek by nie biec zbyt szybko.
Pierwszy dwukilometrowy odcinek prowadził szosą. Następnie wbiegliśmy na czarny szlak i zaczęliśmy się wspinać na Łopiennik. Było to pierwsze z sześciu zaplanowanych podejść. Dalej zbiegaliśmy do Łopienki, gdzie na 10 kilometrze trasy, zlokalizowany był pierwszy punkt odżywczy. Chwilę wcześniej, dzięki Magdzie Łączak udało mi się nie pomylić drogi. Mijając drogowskaz akurat spojrzałem pod nogi i zamiast skręcić w prawo pognałem przed siebie. Na moje szczęście od razu natknąłem się na Magdę, która właśnie wracała na trasę, co uchroniło mnie przed zgubieniem.
Na punkcie odżywczym czekała już na mnie Agnieszka. Nastąpiła szybka wymiana plecaków i tyle mnie tam widzieli. Przed nami było drugie podejście, ponownie na Łopiennik, ale tym razem od strony niebieskiego szlaku. Ten odcinek pokonałem “na plecach” Ewy Majer, niestety na zbiegu trochę mi uciekła. Wskazania mojego pulsometru ewidentnie “zakazywały mi” ją gonić.
Podejście nr 3 to wspinaczka na Hon. Udało mi się tutaj wyprzedzić trzech zawodników, a jakiś miły jegomość poinformował mnie na szczycie, że jestem “trzynastym facetem”. Dalej trasa wiodła do Osiny, skąd zbiegaliśmy w kierunku Żubraczego. Tam usytuowany był drugi punkt odżywczy (25-ty km). Robiło się coraz cieplej, więc, gdy tylko nadarzyła się okazja, nabierałem wody ze strumieni w czapkę i oblewałem się obficie (dopiero na trzydziestym którymś kilometrze zorientowałem się, że przy tej okazji zalewam sobie telefon! - na szczęście obyło się to bez konsekwencji).
Na punkcie żywieniowym mój support oczekiwał już mojego przybycia. Wymieniłem plecak i biegłem dalej. Następne podejście prowadziło na Hyrlatą. Nie przebiegłem nawet kilometra od punktu kontrolnego, gdy poczułem złowróżbne mrowienie w mięśniach czworogłowych. Chwilę wcześniej minąłem kolejną osobę i teraz zastanawiałem się czy było to w ogóle potrzebne. Starałem się nie myśleć o trasie, która była jeszcze przede mną, skupiłem się tylko, aby równo pracować na podbiegu. Od początku liczyłem się z tym, że w końcu wyjdą braki treningu siłowego. Nie miałem jednak zamiaru składać broni, czekała mnie teraz walka z samym sobą.
Po pokonaniu podejścia, które uporczywie nie chciało się skończyć, z Hyrlatej nasz szlak prowadził do Roztok. Ten zbieg pamiętałem bardzo dobrze po majówkowym rekonesansie. Nie puściłem się jednak pędem w dół. Moje mięśnie wyraźnie odczuwały już skutki biegu, zbiegałem zatem trochę zachowawczo.
W Roztokach (34-ty km) dowiedziałem się, że jestem 10-tym zawodnikiem na trasie. Znów szybki pit stop i do góry. Podejście nr 5 prowadziło na Jasło. Przed biegiem myślałem, że będzie to najgorszy moment na trasie, ale okazało się inaczej. Było całkiem znośnie, krajobrazy uspokajały :) Ostatni fragment okazał się dość uciążliwy. Niby nie było stromo, tylko lekko do góry, ale jagody po kolana, a ścieżka nikła gdzieś w tym gąszczu. Trzeba się było przedzierać przez te chaszcze. Przed szczytem stała grupka kibiców i gdy tylko mnie zobaczyli zaczęli coś krzyczeć, dopingować. Nie było wyjścia - trzeba było poderwać się przynajmniej do truchtu. Potem już tylko zbieg do Przysłupia i ostatni punkt na 44-tym kilometrze.
Finalne podejście prowadziło na Małe Jasło, które wbrew swojej nazwie jest całkiem duże. Przy pokonywaniu tych metrów pomagała jednak świadomość, że jest to już ostatni wysiłek. Potem będzie już tylko w dół i upragniona meta. Przed szczytem znów natknąłem się na grupkę kibiców, “Dawaj, dawaj…” krzyczą z daleka. Żeby Was jasna cholera, znów musiałem truchtać do góry, bo inaczej nie daliby mi spokoju. Wśród tych “oprawców” dostrzegam Tomka z Olgą! Skąd oni się tu wzięli?! Przybijam z nimi “piątkę” i lecę dalej, mobilizacja jakby większa.
Czerwonym szlakiem w dół do Cisnej. Pomimo zmęczenia odczuwam radość z tego biegu. Gdyby ktoś przed startem zasugerował mi, że będę w pierwszej dziesiątce Mistrzostw Polski w UltraSkyrunningu to bym go zwyczajnie wyśmiał. Teraz, gdy do mety pozostawało już kilka kilometrów, czułem, że już tego nie oddam. Mniej więcej na kilometr przed metą spotykam kolejną grupkę osób. Kibicują mi, biją brawo, zagrzewają by nie odpuszczać. Wśród nich jest Marcin Świerc (Mistrz Polski w Długodystansowym Biegu Górskim), przybijam z nim “piątkę”, co jeszcze bardziej mnie nakręca.
Lecę w dół, “metę” już słychać. Na koniec muszę wdrapać się jeszcze po jakichś schodach, przebiegam mostek, ostatnie kilkaset metrów wśród dopingu kibiców i JEST!!!
Na mecie emocji nie było końca. Chyba nikt (poza Szymonem 😉) nie spodziewał się takiego zakończenia. Agnieszka tylko na mnie patrzy, nic nie mówi, ale jej twarz zdradza niedowierzanie. Okazuje się, że w swojej kategorii wiekowej jestem drugi i… nici z naszego szybkiego powrotu do domu. Wychodzi na to, że musimy zostać jeszcze na ceremonii wręczenia nagród.
Stado moich domowych dzików właśnie się powiększyło.
Statystyki z biegu:
Nr startowy: 1182
Kategoria: M30
Czas netto/brutto: 06:27:53.85 / 06:27:57.85
Miejsce Open/Men/Kategoria: 10/8/2
Tempo: 7:19 min/km