O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

UltraKotlina 140 - relacja z zawodów

UltraKotlina 140 to był mój start A w sezonie 2021/2022. Miesiące przygotowań, starty kontrolne i w końcu przychodzi ten moment - stoisz na starcie docelowej imprezy sezonu. Zapraszam na relację z wydarzenia.



Największym wyzwaniem był oczywiście dystans. Nigdy wcześniej nie startowałem w takich zawodach. Najbliżej tego dystansu była Łemkowyna 100 w 2018 roku. Poźniej biegałem jeszcze długie biegi w Bieszczadach: VII ultraMaraton Bieszczadzki w roku 2019 oraz rok później UltraMaraton numer VIII. To jednak inna liga niż zawody na 140 km. Kluczowym było zatem dobranie takiej intensywności biegu, która umożliwiłaby sprawne pokonanie całego dystansu. Szczęśliwie dla siebie, miałem z tyłu głowy niedawne doświadczenia z Chojnika - co skutecznie ostudziło mój entuzjazm.

Start biegu zaplanowano na 5:00 rano. Oznaczało to, że bieganie zaczniemy w nocy... i w nocy będziemy je kończyć. Śmiałków, którzy zdecydowali się przebiec maraton, po wcześniejszym 100 kilometrowym rozbieganiu, było całkiem sporo. Na starcie w Szklarskiej Porębie stanęło nas 104 osoby. Szczęśliwie nocleg mieliśmy ulokowany raptem 1,5 km od miejsca startu, mogliśmy zatem pospać trochę dłużej niż zazwyczaj 😁.

fot. Daniel Koszela

Pierwsze kilometry to spokojna wspinaczka w kierunku Szrenicy. Kilka osób wyrwało do przodu, ale ściganie na tym etapie biegu było zupełnie poza obszarem moich zainteresowań 😉. Szczęśliwie nie musiałem o tym długo myśleć, bo na podejściu dogoniłem jegomościa, którym okazał się James! W końcu mieliśmy okazję porozmawiać na żywo, a nie za pośrednictwem Stravy. Kilometry mijały, a my utrzymywaliśmy bezpieczne, konwersacyjne tempo.

Góry przykryte były gęstą mgłą, co utrudniało trochę nawigację, ale kilka par oczu (biegliśmy wówczas w małej grupce) zapewniało nam dobre rozpoznanie terenu. Dobiegając do Przełęczy Karkonoskiej przypomniałem sobie gorzkie chwile z tegorocznego Chojnika. Zdaje się, że chyba ciągle tego do końca nie "strawiłem".

fot. Dominik Sadowski

Nasza grupa powili zaczynała się rozdzielać. Teren złagodniał i ci bardziej niecierpliwi pogrzali do przodu. Była to dość "niebezpieczna" część biegu. Na liczniku mieliśmy już ponad 20 km, mięśnie zdążyły się rozgrzać, teren złagodniał i można było popaść w tymczasowe poczucie mocy 😉.

Na zbiegu z Domu Śląskiego wyprzedziłem kilka osób biegnących wcześniej dużo przede mną. W Karpaczu na punkcie odżywczym (ok. 32 km) czekała już na mnie Agnieszka. Uzupełniłem braki i szybko wróciłem na szlak. Po jakimś czasie dogoniłem Tomka, którego poznałem na wspomnianym wcześniej Chojniku. Choć w zasadzie wówczas bardziej zakumplowały się nasze supporty 😉. Wspominając nasze wcześniejsze starty, skutecznie "połykaliśmy" kolejne kilometry. Szybko dobiegliśmy do kolejnego punktu odżywczego i dalej znowu razem ruszyliśmy w drogę.

fot. Anita Suchocka

Towarzystwo na szlaku było mile widziane ponieważ opuściliśmy góry i atrakcyjność trasy zdecydowanie spadła. Nie skupiałem się na kilometrach, starałem się pokonywać kolejne odcinki jak najmniejszym nakładem sił, nie tracąc też niepotrzebnie czasu na punktach kontrolnych. Dlatego moje przystanki trwały bardzo krótko i sprowadzały się głównie do wymiany bidonów.

W okolicach 80 kilometra niespodziewanie rozdzwonił się mój telefon. Patrzę na wyświetlacz - Agnieszka, oho coś musiało się stać. Okazało się, że jadąc na punkt zlokalizowany na Górze Szybowcowej (88 km trasy) mój support zakopał się w błotnistej drodze. Jak się później okazało nie był to jedyny taki przypadek, jednak pozostałe ofiary bezdusznej nawigacji poruszali się SUV'ami z napędem na 4 koła 😂. Agnieszka zakomunikowała mi, że na punkt na pewno nie dojedzie. Jednocześnie zastrzegając że sytuacja jest pod kontrolą i żebym pod żadnym pozorem nie schodził z trasy tylko kontynuował bieg. Przyznaję, że myślami zupełnie wtedy odpłynąłem. Na Górze Szybowcowej starałem się z nią połączyć i zrewidować sytuację, ale niestety telefon nie odpowiadał. Nie wiedziałem, co mam robić. Stanie na punkcie nie miało jednak większego sensu, zgarnąłem więc kilka kawałków banana i pobiegłem dalej. W międzyczasie dotarła do mnie wyczekiwana informacja, że akcje wyciągania samochodu zakończyła się sukcesem. Odetchnąłem z ulgą i szczęśliwy pognałem przed siebie.

fot. Daniel Koszela

Przed punktem odżywczym w Goduszynie (101 km trasy) dogoniłem drugiego zawodnika na trasie - Zbyszka Wieczorkiewicza. Nie wyglądał dobrze i bardzo narzekał na skurcze. Pokonaliśmy razem podejście i później zaczęliśmy biec razem. Urwałem mu się tuż przed punktem kontrolnym, tam standardowo szybki pit stop i ruszyłem przed siebie. Na liczniku miałem już ponad 100 km - czyli mój osobisty rekord. Do mety pozostawało już "raptem" 40 kilometrów. 

Odnoszę wrażenie, że niezależnie od bieganego dystansu kryzysy pojawiają się u mnie w podobnym momencie. Niezależnie, czy biegnę Parkrun na 5 km, sprawdzian na "dychę", górski maraton, czy bieg na 100 kilometrów, zawsze najtrudniejszy jest ten moment, kiedy mam przebiegnięte ok. 75% dystansu. Starałem się odgonić kryzysowe myśli, bo wiedziałem, że jest to kluczowy moment wyścigu. Skupiałem się na efektywnym pokonywaniu kolejnych odcinków, jednocześnie nie myśląc o pozostałych kilometrach do pokonania.

Kiedy wybiegałem z punktu w Górzyńcu (115 km) zaczynało się ściemniać. Przede mną był już ostatni 25 kilometrowy etap. Końcówka trasy była jednak zdecydowanie bardziej wymagająca od środkowej jej części. Wiedziałem, że mogę tutaj dużo zyskać, albo... dużo stracić. Do prowadzącego Szymona stratę miałem znaczącą, nie zamierzałem się jednak poddawać i starałem się biec na ile to było możliwe. Choć na tym etapie rywalizacji moje tempo nie mogło być już imponujące.

fot. Agnieszka WP

Do pokonania miałem jeszcze dwa spore podejścia. Pierwsze, te większe ciągnęło się niemiłosiernie. Głównie dlatego, że brakowało mi już sił by podbiegać dłuższe odcinki. Udało mi się jednak trochę rozpędzić później na przyjemnym, długim zbiegu, choć nogi miałem już pospinane jak drewniane kołki. Ostatnie podejście, tuż przed Szklarską na Przedział (1068 m n.p.m.), pokonałem już z większym animuszem. Metę było już "czuć". Ostatni leśny etap to zbieg starym torem saneczkowym, gdzie wcześniej urządzono wycinkę. Miejscami było całkiem stromo, błoto powyżej kostek, luźne kamienie i połamane, ostro wystające gałęzie - istny tor przeszkód. Krótko mówiąc, przy szybkim zbiegu szansa na szpital całkiem spora. Nie spowolniło mnie to jednak, nie miałem zamiaru zwalniać, bo chciałem jak najszybciej dobiec do mety.

Nie tak wyobrażałem sobie końcówkę biegu. Przemierzałem puste ulice Szklarskiej Poręby rozświetlone tylko światłami latarni. Nie to żebym oczekiwał tłumów czekających na nas i dopingujących kibiców. Te puste ulice były jednak na swój sposób dojmujące. Sytuacja zmieniła się, kiedy wbiegłem na ostatnią prostą przed metą. Przy bramie nastąpił wręcz wybuch okrzyków i gwizdów. Na mecie czekała już na mnie Agnieszka razem z Moniką i Łukaszem, a dwie wolontariuszki z biegu robiły taki hałas, że autentycznie byłem zdziwiony ich potencjałem 😉. Metę przekroczyłem przy akompaniamencie Highway to Hell, dokładnie po 16 godzinach i 38 minutach od startu, kończąc rywalizację na drugim miejscu.

Na koniec standardowo chciałbym serdecznie podziękować Wam wszystkim za wsparcie i kibicowanie 👏. Dodaje to otuchy i realnie nakręca do napierania na szlaku. Największe podziękowania składam na ręce Agnieszki, która niezmordowanie wspierała mnie na punktach odżywczych, co pozwoliło mi w zasadzie skupić się wyłącznie na biegu. Dziękuje Monice i Łukaszowi, którzy dołączyli do Agnieszki i zagrzewali mnie do biegu na ostatnich odcinkach trasy. Spotkanie na Zakręcie Śmierci było dużą niespodzianką, która zachęciła mnie do mocniejszego napierania 🙂.

fot. Monika Rusztecka-Rodziewicz


Statystyki z biegu:

🔢 Nr startowy: 304
🏁 Czas: 16g 38m 39s
🏅 Miejsce (open/kategoria): 2/2

Link do wyników


fot. Agnieszka WP


0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com