O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

Zimowy Janosik 2018 - relacja z zawodów

Nie pamiętam co mną kierowało kiedy zapisywałem się na Zimowego Janosika. Prawdopodobnie nie było to nic szczególnego. Na ten bieg trafiłem na pewno przez Tomka, który we wrześniu ubiegłego roku “przeszedł do legendy” pokonując “legendarnego” Ultrajanosika. Takie entuzjastyczne działania w moim wykonaniu kończą się z reguły tym, że często nie wpisują się one do moich przemyślanych planów i obranych celów. Im bliżej było startu tym bardziej uświadamiałem sobie jak bardzo ta impreza burzy założenia i obrany plan treningowy. Kolokwialnie mówiąc, pasowała do nich jak przysłowiowa pięść do nosa.



Tak, jak trudno jednak odmówić sobie świątecznego sernika, tak trudno, a może nawet trudniej, jest odmówić ultrasowi takiego biegu. Dlatego zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku, historia zazwyczaj kończy się podobnie ;) Postanowiłem wziąć udział w zawodach, ale treningowo bez dużego zaangażowania, tak by po powrocie móc w miarę bezproblemowo wrócić do planu.

Informacje o biegu
Nazwa: Zimowy Janosik 45+km - Bedzies Kwicoł
Data: 2018-02-17
Miejsce: start i meta w Niedzicy
Dystans: ok. 48 km
Przewyższenia: +1511 m/ -1532 m
Strona WWW: zimowyjanosik.pl

Do Niedzicy ruszyliśmy w piątek w godzinach popołudniowych. Droga dłużyła się nam nieznośnie i ostatecznie na miejsce dotarliśmy późno, zatem przed startem czekał nas rano jeszcze odbiór pakietu startowego. Kiedy rano obudził mnie budzik uświadomiłem sobie, że chyba źle wyliczyłem czas pobudki, bo do wyjścia mieliśmy tylko 45 min, a ja byłem zupełnie nieprzygotowany. Szybko jednak wygrzebałem z torby potencjalnie przydatne ciuchy na bieg i zacząłem “produkcję” własnego izotoniku, z którym od dłuższego czasu eksperymentowałem na treningach, a teraz miałem sprawdzić go w boju. Zjedliśmy szybkie śniadanie i ruszyliśmy do biura zawodów, aby odebrać pakiet startowy.
Założyłem, że odbiór pakietu i przygotowanie do biegu nie zajmie nam więcej niż godzinę. Na miejscu okazało się, że założenia te były nazbyt optymistyczne. Pomimo, że w kolejce przede mną stało niewiele osób, to wszystko trwało na tyle długo, że w ostatniej chwili zdążyłem na start.



Wystartowałem żwawo biegnąc początkowo w okolicach dziesiątej lokaty. Teren się wznosił, a razem z nim moje tętno. Na pewno przekraczałem swoje przedstartowe założenie, jednak ze względu na to, że było mi jeszcze trochę zimno, postanowiłem utrzymać tempo (jak się później dowiedziałem, rankiem temperatura spadła do -15 st. C). Gdy ciepłota zaczęła oscylować w optymalnych granicach zacząłem powoli zwalniać i pozwoliłem wyprzedzić się kilku osobom.
Od samego rana miałem jakieś problemy z żołądkiem (prawdopodobnie zbyt szybko zjedzone śniadanie), które po kilkunastu minutach biegu zaczęły się nasilać. Wiedziałem, że z czasem to minie, dlatego trzymając się biegnącej przede mną grupy zawodników przestałem zwracać uwagę na trasę, a sam skupiłem się na sobie, by przetrwać ten nieprzyjemny moment. Jednocześnie próbowałem przeanalizować sytuację i zdiagnozować problem, aby na przyszłość uniknąć takich nieprzyjemności.



W pewnym momencie grupa biegnąca przede mną zatrzymała się. Ktoś zaczął sugerować, że jesteśmy poza szlakiem. Problem był o tyle trudny do zdiagnozowania, że w teorii byliśmy na szlaku, bo wszędzie wisiały oznaczenia. Zacząłem po cichu przeklinać siebie, że do tej pory w ogóle nie zwracałem uwagi na przebieg trasy, a przed startem jej nie przeanalizowałem. Co gorsza po raz pierwszy nie wgrałem śladu GPS do zegarka, czego wcześniej zawsze pilnowałem. W końcu jednak miał być to tylko treningowy bieg. W tym momencie zdany byłem wyłącznie na innych.
Po chwili okazało się, że ktoś z nas ma jednak zapisany ślad i po krótkiej analizie stwierdził, że jesteśmy na trasie. Zaczęliśmy więc biec dalej. W wyniku zamieszania teraz biegłem na początku tej zagubionej zgrai. Po przebiegnięciu kilku kilometrów dobiegliśmy do skrzyżowania, które szybko rozpoznaliśmy - byliśmy tu dzisiaj! Na drzewie wisiała strzałka i dopisek “do mety”.

Gdy się odwróciłem okazało się, że biegnie nas troje, a za nami nikogo nie ma. Byliśmy trochę źli, że nikt z wcześniejszej grupy nas nie zawrócił, a z drugiej strony trochę przybici. Wiedzieliśmy, że trzeba zawrócić i ponownie szukać trasy. Gdy wróciliśmy do feralnego skrzyżowania ponownie popełniliśmy błąd zbiegając do Łapsz Niżnych. Na nasze usprawiedliwienie dodam, że oznaczenia trasy były w obydwu kierunkach. Na trasie nie było jednak nikogo, więc zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać co robić dalej. W tym momencie nadjechał ktoś z organizatorów i wytłumaczył nam jak wrócić na trasę. Czekało nas teraz podejście, którym przed chwilą szybko zbiegaliśmy. Nikt z nas jednak nie zmusił się do biegu tylko powoli podchodziliśmy kląc ciche przekleństwa. Gdy w końcu dotarliśmy do miejsca wprowadzającego na trasę biegu, dwójka wolontariuszy wskazała nam kierunek. Szkoda, że nie było ich wcześniej, wówczas zaoszczędzilibyśmy sobie tych przygód związanych z poszukiwaniem trasy.



Zacząłem zastanawiać się, co robić dalej. Poszukiwania trasy zajęło nam jakieś 40 minut i w tym momencie byłem na końcu stawki. Przede mną ciągnęli już tylko i fani górskich krajobrazów ;). Byłem przybity zaistniałą sytuacją i wiedziałem, że trudno będzie teraz o mobilizację. Rozważałem nawet zejście z trasy, bo o przyzwoitym wyniku nie było mowy, a ścigać mogłem się tylko z samym sobą. Postanowiłem jednak zmierzyć się z tą sytuacją i kontynuować zmagania. Poderwałem się do biegu i zacząłem wyprzedzanie.
Zaczęła się permanentna jazda “lewym pasem”. Choć w rzeczywistości było to ciągłe przeskakiwanie z jednej kolejny do drugiej, a czasami przebijanie się środkiem, gdy wyprzedzałem większe grupy. Starałem się utrzymywać równe tempo, a jednocześnie wypatrywałem pierwszego punktu kontrolnego, który miał być zlokalizowany na 12 kilometrze trasy.

Żeby dobiec do punktu trzeba było odbić z trasy i zbiec jakieś 300 m do miejscowości Dursztyn. Gdy dotarłem na miejsce okazało się, że nie ma tam pomiaru czasu, a punkt oferuje tylko napoje i przekąski. Moja irytacja względem organizatorów tego biegu zaczęła niebezpiecznie rosnąć. Szybko jednak poskromiłem emocje i wróciwszy na trasę ponownie skupiłem się na biegu i wyprzedzaniu kolejnych osób. Wybiegając z punktu mój zegarek wyświetlał już 18 kilometrów pokonanego dystansu, czyli jakieś 6 km ekstra.



Następny przystanek zaplanowany był w Trybszu za ok. 6,5 km. Sytuacja na tym odcinku wyglądała podobnie jak wcześniej, mijałem kolejnych zawodników i starałem się utrzymywać odpowiednie tempo biegu, czyli nie za szybko, nie za wolno ;)
Na miejscu trzeba było poddać się kontroli sprzętu, od Agnieszki dostałem uzupełniony bidon i od razu wróciłem na trasę. Jak się później okazało, na tym odcinku sklasyfikowany byłem na 184 miejscu.

Do Łapszanki, czyli kolejnego punktu kontrolnego, dzieliło nas 10 km. Było wyraźnie pod górę, gdzie w praktyce więcej szedłem niż biegłem. Z wyprzedzaniem też był problem, wymagało to wyczekiwania odpowiedniego miejsca. W przeciwnym wypadku trzeba było torować sobie drogę w ciężkim śniegu. Już po pierwszej tego typu zabawie miałem dość i zacząłem spokojnie wypatrywać odpowiednich miejsc na manewr.
Widoki tego dnia mieliśmy wyborne. Trasa jednak była dość uciążliwa i gdy tylko nie patrzyłem pod nogi wpadałem w jakieś zaspy przy wytyczonych koleinach. To skutecznie odebrało mi ochotę na podziwianie krajobrazów.



Na punkcie spędziłem raptem chwilę, wymieniając tylko bidon na pełny. W klasyfikacji ciągle przesuwałem się do góry i w Łapszance byłem już sklasyfikowany na 77 miejscu.
Dalej droga prowadziła w kierunku Hołowca (1035 m n.p.m.). Był to najwyższy punkt na trasie. Droga wiodła tuż pod szczytem, a później czekał nas sześciokilometrowy zbieg (ponad 400 m deniwelacji) do miejscowości Łapsze Niżne. Na tym odcinku zaliczyłem swój najdłuższy “lot”, bite 2 metry, a może nawet trochę dalej. Lądowanie było jednak raczej słabe, więc dodatkowe punkty za styl nie zostały mi przyznane.

Łapsze Niżne zwiedzałem już o poranku, wcześniej wbiegając tylko od przeciwnej strony. Na punkt kontrolny dotarłem jako 55 zawodnik. Tam czekała już na mnie Agnieszka. Przyjechał też Tomek z rodzinką, przez co grono prywatnych kibiców nieoczekiwanie wzrosło, a wcześniejsze myśli, że może jednak zejdę z trasy, wydały mi się teraz niedorzecznością. Uzupełniłem bidon i pobiegłem dalej. Dalszą część trasy dobrze pamiętałem po porannej włóczędze.



Na metę wbiegłem po 6 godzinach od startu, ostatecznie kończąc rywalizację na 43 miejscu w kategorii Open. Pomimo wielu problemów na trasie, ostatecznie jestem zadowolony, że ukończyłem te zawody. Na pewno był to dla mnie dobry trening mentalny. Zaistniała sytuacja uświadomiła mi też jak istotna jest koncentracja podczas zawodów, a mały błąd może wpłynąć na ostateczny wynik.

Wielkie “DZIĘKI” składam na ręce mojego niezastąpionego supportu, który wspaniale wspierał mnie na wszystkich punktach kontrolnych. Dziękuję też za doping, zarówno na trasie jak i ten korespondencyjny.



Statystyki z biegu:
Nr startowy: BK318
Czas: 6:00:19
Miejsce Open: 43
Miejsce M: 40
Kategoria/miejsce: Senior M / 9
Śr. min/km: 7:30


Poniżej link do Stravy:

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com