O bieganiu z górskiej perspektywy.

Dlaczego biegamy?

Ciekawe wieści doszły ze Stravy. Twórcy popularnej aplikacji do monitoringu i zarządzania treningami podzielili się z nami wynikami badań przeprowadzonych na biegaczach. Próba jest konkretna, bo w ankiecie wzięło udział ponad 25 tys. osób. Niektóre odpowiedzi zaskakują i jednocześnie dają do myślenia. Zatem, Why We Run?

VII ultraMaraton Bieszczadzki - relacja z zawodów

Zapraszam na relację ze startu w VII Hyundai ultraMaratonie Bieszczadzki 90 km. Podczas tego biegu działo się tyle, że jego historiami mógłbym obdzielić kilka startów. Był to bieg wzlotów i upadków, trafnych decyzji i kuriozalnych pomyłek. Oj działo się w tych Bieszczadach.


Mam sentyment do Ultramaratonu Bieszczadzkiego. W 2015 r. była to moja pierwsza impreza biegowa, w której wystartowałem w pełni świadom co mnie czeka. Po trudach i znojach przeżytych na Biegu Rzeźnika postanowiłem udowodnić sobie, że mogę biegać w górach, dodatkowo nie umierając przy tym z wysiłku. Los jednak nie specjalnie mi sprzyjał i od 2015 roku nijak nie byłem w stanie pojawić się jesienią w Bieszczadach. Przełom nastąpił w 2019 roku, ale niewiele brakowało, bym i tym razem, z powodu kontuzji, "obszedł się smakiem".

Na bieg zapisałem się wczesną wiosną, dystans oczywiście najdłuższy, czyli 90 km. Miał to być w końcu start sezonu, a nie jakieś tam marne wybieganie na 50 km 😉. Po wiosennym maratonie przyszła jednak "kryska na Matyska". Kontuzja mięśnia okazała się poważniejsza niż początkowo zakładałem. Szczęśliwie jednak sytuację udało się opanować na tyle szybko, żeby zrealizować kilkutygodniowy okres przygotowawczy.

Do Cisnej przyjechaliśmy w rozszerzonym składzie, bo Agnieszkę w supportowaniu wspierał również mój brat Mariusz. Plan na bieg zakładał, żeby pobiec mądrze, czyli na tyle ile organizm i zdrowie pozwoli. Wiedziałem (za sprawą Agnieszki), że obsada biegu będzie mocna. Nie miałem więc żadnych założeń co do miejsca, chciałem jedynie pobiec najlepiej jak tylko potrafię.


Trasa biegu wiodła przez 90 kilometrów bieszczadzkich dróg i szlaków, a sumę podbiegów oszacowano na niespełna 4 tys. metrów. Organizatorzy przygotowali pięć punktów kontrolnych: Roztoki I (15 km), Solinka (28 km), Roztoki II (41 km), Wetlina (59 km), Smerek (72 km). Jak się okazało tuż przed biegiem, punkt w Solince był niedostępny dla kibiców, więc i support nie mógł tam dojechać. Teoretycznie nie był to problem, ale jak się później okazało były z tego powodu przykre konsekwencje. Start biegu zaplanowano na godzinę 24. Lubię biegać w nocy, dlatego z ekscytacją wyczekiwałem startu. Pierwsze 12 kilometrów trasy wiodło przez mało ekscytujące, szutrowe lub asfaltowe odcinki dróg. Wymyśliłem sobie, że na ten odcinek zabiorę małą czołówkę, a na punkcie w Roztokach wezmę mocarną Zebrę (Zebra Light przy. red.). Moc jej światła byłaby pewnie w stanie przepędzić nawet Barloga z Władcy Pierścieni. Ale po co "dźwigać" Zebrę na pierwszym odcinku trasy? Jak pomyślałem tak zrobiłem, o swoim świetnym uniku zapomniałem tylko opowiedzieć mojemu zespołowi wsparcia.

Równo o północy padł strzał i 172 osobowa zgraja ruszyła z Cisnej trasą najdłuższego biegu VII ultraMaratonu Bieszczadzkiego. Notorycznie wpatrywałem się w tarczę zegarka, żeby przypadkiem nie rozpędzić się za bardzo, o co nigdy nie jest trudno. Biegłem w komfortowym tempie, a w myślach krążyło mi ciągle pytanie: "ciekawie jak to będzie o wschodzie słońca". W Roztokach zameldowałem się po niecałej godzinie i 10 minutach od startu. Dostałem dwa ekstra żele w garść, bo potwierdziło się, że do Solinki mój support nie dojedzie. Na punkcie w zasadzie się nie zatrzymywałem i pogrzałem dalej. Trasa powoli zaczęła się wznosić, ale jeszcze nie na tyle żeby rezygnować z biegu. Wtedy właśnie na którymś z zakrętów uświadomiłem sobie, że nie wymieniłem czołówki!


Było już jednak za daleko żeby wracać, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Zemląłem w ustach przekleństwo i pobiegłem dalej. Chwilę później skończył się asfalt i zaczęło się pierwsze poważne podejście pod Rypi Wierch. Dobrze pamiętałem to miejsce z wrześniowego rekonesansu. Kilometr dalej, można już było się rozpędzić. Trasa wiodła szczytem pasma, czasami było więc do góry, a czasami trochę w dół. Właśnie na jednym z takich krótkich zbiegów wyrżnąłem orła! Czołówka spadła mi z głowy, prawdopodobnie w coś uderzając, bo nagle przestała świecić tylko zaczęła lekko się żarzyć. Otrzeźwiałem momentalnie. Próbowałem przełączyć tryby, ale działało tylko najmniejsze podświetlenie. Takie którego używa się w nocy w schronisku, kiedy idziesz na siusiu i nie chcesz budzić śpiących towarzyszy. Sytuacja zatem nie wyglądała różowo, bo oczywiście zapasowej czołówki nie miałem. Trzymając w ręku lampkę na wysokości kolana zacząłem truchtać. W międzyczasie dogonił mnie ktoś z tyłu, przepuściłem grzecznie kolegę i zaraz za nim ruszyłem do biegu, korzystając z jego światła. Przebiegłem tak kilka kilometrów, ale trudno mi było kontynuować bieg w taki sposób. Mój mózg zużywał chyba za dużo energii przy próbie zapamiętywania szczegółów trasy na kilkanaście metrów do przodu. Wróciłem więc do pozycji zgarbionego grzybiarza i z lampką przy kolanie dobiegłem do punktu w Solince (28 km). To był właśnie ten punkt niedostępny dla supportu, którego w tym momencie najbardziej potrzebowałem.

Przez kolejnych kilka kilometrów trasa wiodła szutrową drogą, którą wyraźnie oświetlało światło księżyca, mogłem więc w miarę komfortowo biec, nie używając swojego światełka. Dalej zaczynało się podejście na Hyrlatą. Postanowiłem poczekać na wcześniej miniętych jegomościów. Wbiłem się pomiędzy nich. Zaczęliśmy rozmawiać i jak się okazało jeden z nich posiadał zapasową czołówkę, którą szybko mi wręczył. Zastrzegł jednak, że dłużej niż półtorej godziny pewnie nie wytrzyma, ale dla mnie było to jak przesiadka z Malucha do Poloneza. Światło w czołówce faktycznie po godzinie zaczęło słabnąć. Kiedy do punktu w Roztokach brakowało mi niespełna 2 kilometry, moje czołówki ledwo już się żarzyły. Konsekwencją tego było kilkukrotne zgubienie trasy i konieczność nadrabiania niepotrzebnych metrów. Tuż przed samym punktem zaliczyłem jeszcze błotną kałużę, zanurzając się w brei do połowy łydki.


Trochę więc trwało nim w Roztokach udało mi się ściągnąć zabłocone buciory i zmienić je na nowe. Kilka minut później byłem ponownie na trasie. Na głowie miałem "Zebrę", a drogę oświetlało mi kilkaset lumenów! Idę o zakład, że gdyby ktokolwiek jechał wówczas z drugiej strony pewnie migałby światłami żebym wyłączył "długie" 😉. Zabawa jednak nie trwał długo, bo zaczęło się podejście, a wraz z nim pojawiły się mgły. Po kilkuset metrach było już tak gęsto, że musiałem zredukować światło. Chmury dodatkowo gęstniały z każdą minutą, widoczność czasami sięgała kilku metrów. Nawet jak zaczynał się płaski odcinek to nie wiadomo było gdzie dokładnie jest droga. Niejednokrotnie lądowałem w krzaczorach, bo nie byłem w stanie na czas dojrzeć jakiegoś zakrętu. Szarfy zaś, które miały wskazywać drogę pojawiały się nagle, wyłaniając się zza gęstej mgły niczym duchy. Było to zarazem męczące i frustrujące jednocześnie. Zwłaszcza kiedy na zbiegach moje tempo oscylowało w granicach 6 min/km. W pewnym momencie pomyślałem nawet, że w Wetlinie kończę tę zabawę, bo ewidentnie przestawało mi się to podobać.


Sytuacja poprawiła się jednak z nadejściem świtu. Zbiegałem wówczas do Wetliny dobrze znanym mi szlakiem. Marzyłem o zupie! Było mi zimno, a ja przez te mgły zapomniałem o regularnym odżywianiu. Okazało się, że na punkcie zupy jeszcze nie ma. Wziąłem więc żele i ruszyłem dalej. A dalej był Smerek, ale wcześniej podejście na niego. Wtedy nieoczekiwanie przyszedł kryzys, straciłem moc. Nie było mowy o podbieganiu, powoli wlokłem się na górę. Gdy w końcu wyszedłem z lasu przeszył mnie lodowaty wiatr i już wtedy wiedziałem, że tam wysoko nie będzie milutko. Na grani wiało już tak, że gdy tylko próbowałem biec traciłem równowagę. Po kilku próbach dałem sobie spokój i ostatecznie prawie cały odcinek połoniny przeszedłem. Zacząłem biec dopiero na zbiegu, nogi po cichu "krzyczały" że mają już dość, ale postanowiłem, że nie będę z nimi gadać.


Tuż przez punktem odżywczym w Smereku (72 km) organizator zapewnił nam nie lada atrakcje. Mieliśmy do pokonania ponad kilometrowy odcinek starymi torami kolejowymi, dla rozruszania nóg zapewne. Taki skip A przez ponad kilometr, a jak nie trafisz pomiędzy śliskie, drewniane belki, orzełek w gratisie. Oj poleciały przekleństwa razy kilka. Na punkcie w Smereku była za to zupa, a dokładnie rosół. Ten z kolei był tak gorący, że musiałem rozcieńczać go zimną mineralką. Zadziałał on jednak jak sok z gumijagód, bo z werwą wróciłem na trasę biegu. Do tego momentu nie zaprzątałem sobie głowy pozycją na trasie. Był to jednak najwyższy czas żeby dokładnie wypytać o konkurentów. Do Smereka przybiegłem na 5 pozycji, do kolejnego zawodnika miałem raptem kilkaset metrów straty. Do kolejnych biegaczy strata była duża. Jedyne co mnie martwiło to drżenie mięśni czworogłowych, które zapowiadały nadchodzące skurcze,a do mety pozostawało ciągle 18 kilometrów.

Krzyśka dogoniłem na pierwszym podejściu za Smerekiem. Widzieliśmy się już na podejściu na Połoninę Wetlińską, on wówczas tryskał energią, a ja ledwo powłóczyłem nogami, uciekł mi wtedy wyraźnie. Teraz role się odwróciły. Trochę pogadaliśmy, ale po chwili dziarsko ruszyłem do góry, bo jak najszybciej chciałem uciec mu z pola widzenia. Gdy dotarłem na Fereczatą wiedziałem, że przyszedł czas by mocniej zapracować. Do mety pozostało już tylko kilka kilometrów. Dalej trasa "dziewięćdziesiątki" łączyła się z krótszymi biegami. Zmotywowało mnie to do utrzymania tempa, zacząłem "łapać" kolejnych zawodników. Taka zabawa, żeby nie myśleć o pozostałych kilometrach 😉.


Im bliżej było do Cisnej, tym chyba biegłem szybciej, nie mogłem doczekać się końca. Ostatecznie, przy dużym aplauzie kibiców, dotarłem do mety na 4-tej pozycji z czasem 10h 34m 22s. Do czołowej trójki straciłem... bardzo dużo, ale i tak byłem zadowolony z tego co udało mi się osiągnąć. Popełnione błędy na trasie dają poczucie niedosytu i zmarnowanego potencjału. Pomimo tego zauważam wyraźny progres formy sportowej, co najbardziej mnie cieszy. Osobiście uważam, że był to mój najlepszy start w całej historii moich biegów górskich. Oczywiście podium bardziej przemawia do wyobraźni, ale nie dajcie się zwieść błyskotkom 😉.


Na koniec nie mogę rzecz jasna nie wspomnieć o swoim supporcie. Jestem niemal pewny, że większość moich większych i mniejszych sukcesów wynika z posiadania wokół siebie tak oddanych mi ludzi. O ich zaangażowaniu niech świadczy tekst Adama, który po biegu, widząc całą naszą ekipę stwierdził: "Z waszej trójki Arek wygląda z Was zdecydowanie najlepiej".


Podsumowanie roku 2019

Nadszedł czas podsumowań! Zatem będzie krótko o wydarzeniach w minionym roku, z komentarzem oczywiście. 2019 okazał się rokiem wzlotów i upadków. Początek był bardzo obiecujący, potem życie utarło mi trochę nosa, ale końcówka roku była dla mnie bardzo pozytywna. Bilans wyszedł więc na plus, a wszystko zaczęło się od...

Trekking na Madeira Island Ultra Trail - relacja cz.1

Minęło bardzo dużo czasu od naszego wyjazdu na Maderę. Później działo się bardzo dużo... chyba nawet za dużo, bo na bloga zwyczajnie zabrakło czasu. Wracam jednak do Madery, bo notatki z wyjazdu ciągle mam, więc szkoda byłoby ich nie wykorzystać, a i przygoda warta jest odnotowania. Zapraszam na pierwszą część relacji z trekkingu po Maderze szlakiem Madeira Island Ultra Trail.


Pomysł na przejście szlakiem MIUT zawładnął naszymi głowami. Przeszukałem internety i spisałem dostępne kempingi na wyspie, z których mogliśmy skorzystać na zaplanowanej trasie. Tutaj mała uwaga, oficjalnie na pobyt na kempingu, na terenie parku narodowego potrzebne jest zezwolenie z instytutu Lasów i Ochrony Przyrody. Trzeba zatem wcześniej postarać się o odpowiednią zgodę.


Na Maderę przylecieliśmy w poniedziałek 9 lipca. Niestety lot mieliśmy późnym popołudniem, więc ostatecznie w hotelu, w Funchal, zameldowaliśmy się dopiero po 23. Godzina przylotu miała jeszcze jedną przykrą konsekwencje. Przed wyruszeniem do Porto Monitz musieliśmy zaopatrzyć się w gaz do kuchenki. Niestety na Maderze kartusze do Jetboil'a można kupić tylko w jednym miejscu - sklepie turystycznym O Bordão. Zmuszeni byliśmy zatem poczekać na otwarcie sklepu do następnego dnia, co znacząco opóźniło nasz start. Dodatkowo wszystkie bezpośrednie autobusy z Funchal na zachodni kraniec wyspy odjeżdżają z samego rana, a ów sklep otwarty był dopiero od 10:00. Plus był taki, że mieliśmy mnóstwo czasu na kawę 😉


Ostatecznie więc do Porto Monitz, czyli miejsca startu naszego szlaku, dotarliśmy około godziny 17. Straciliśmy praktycznie cały dzień, co było frustrujące, ale gaz to była rzecz z której nie mogliśmy zrezygnować. Kiedy dotarliśmy do Porto Monitz godzina była późna, ale plan na pierwszy dzień mieliśmy skromny - chcieliśmy dotrzeć do Ribeira da Janela oddalonego raptem o 5 kilometrów.



1. Porto Moniz - Ribeira da Janela (5,3 km, + 363 m/ -357 m)

Odcinek niewielki, ale droga trochę nas zaskoczyła. Od samego początku trasa wiedzie ostro pod górę co bardzo szybko ostudziło nasz początkowy entuzjazm. Ciężkie plecaki dały o sobie znać, a my zdaliśmy sobie sprawę, że ta wyprawa da nam w kość.
Na prywatny kemping w Ribeira da Janela dotarliśmy dopiero około godziny 21. Zmęczeni szybko poszliśmy spać, żeby zregenerować siły na kolejny dzień, który zapowiadał się zdecydowanie bardziej ambitnie.


2. Ribeira da Janela - Chão da Ribeira (17,3 km, +1251 m/ -840 m)

Rankiem humory mieliśmy już dużo lepsze, dobrze przespana noc sprawiła, że entuzjazm powrócił. Początkowo planowaliśmy dotrzeć tego dnia na camping do Estanquinhos. Dość szybko jednak okazało się to zbyt ambitnym wyzwaniem. Ciężkie plecaki "robiły swoje", czyli efektywnie hamowały tempo naszej wędrówki.


Pod względem wizualnym na trasie było jednak super. Nie mam tu na myśli rozległych panoram, bo było pochmurnie i bardzo mgliście, ale wkroczenie w takich warunkach do Parku Przyrody Madery, było spektakularne. Z każdym krokiem, z mgieł stopniowo wyłaniały się olbrzymie wawrzyny, można się było poczuć jak w filmach fantasy.


Ostatecznie tego dnia dotarliśmy tylko do Chão da Ribeira, gdzie rozbiliśmy się przy drodze, na skraju drogi i pola kapusty 😉



3. Chão da Ribeira - Estanquinhos (11,0 km, + 1250 m/ -211 m)

Po trudach dnia drugiego musieliśmy zweryfikować i przemodelować nasze dalsze plany. Dlatego na nocleg dnia trzeciego wytypowaliśmy kemping w Estanquinhos. Teoretycznie blisko, ale w praktyce mieliśmy do pokonania konkretne podejście z Chão da Ribeira. Największym problemem okazał się jednak brak wody na trasie. Ze względu na wagę naszych plecaków nie zabraliśmy dużych zapasów płynów. Kiedy po mozolnej wspinaczce weszliśmy powyżej 1400 m n.p.m. zza chmur wyłoniło się słońce, które szybko dało się nam we znaki. Na trasie nie trafiliśmy na żadne ujęcie wody, co spowodowało, że na kemping dotarliśmy wysuszeni na wiór. Na szczęście, na kempingu mieliśmy komfortowy dostęp do wody.


Wieczorem mogliśmy zaś posłuchać żabiego koncertu, który z przerwami trwał w zasadzie całą noc. Tak donośnego rechotania i kumkania jeszcze w życiu nie słyszałem. Doświadczenie było na tyle zaskakujące, że nawet jak kładliśmy się spać, a żabia "orkiestra" grała ciągle na całego trudno było się złościć na te płazy.


Kemping w Estanquinhos był pierwszym na który dotarliśmy dość wcześnie. W końcu mieliśmy czas nie tylko na obiad, ale również i kawkę 😉 Na kempingu byliśmy sami. Trzeba uczciwie przyznać, że trekkersi na maderskich szlakach nie są częstym widokiem. Jakby nie patrzeć, zdecydowana większość ruchu turystycznego na wyspie odbywa się na najbardziej popularnych szlakach, na pozostałych jest zwyczajnie pusto.

4. Estanquinhos - Encumeada (18,1 km, + 722 m/ -1598 m)

Czwartego dnia ruszyliśmy w kierunku Encumeady. Trasę do pokonania mieliśmy dość łatwą, bardziej w dół niż w górę. Początek trasy przywitał nas pięknymi widokami. Podczas zejścia ze wzgórz Estanquinhos chmury mieliśmy pod nogami. Przedzierały się przez nie tylko szczyty górskie widoczne w oddali, wyglądało to niesamowicie. Z górskiej drogi wkroczyliśmy prosto do ... dżungli 😉


Gdy we mgle przemierzaliśmy lasy w okolicach Rosario. Miałem wrażenie, że jesteśmy w innym świecie. W ciszy wędrowaliśmy wąską ścieżką, która prowadziła nas w głąb wilgotnego lasu. Czuliśmy ciepło słońca, które próbowało przebić się przez chmury, ale te były tak gęste, że nie było na to najmniejszych szans - czułem się trochę jak w szklarni. Śmialiśmy się, że gdy tylko poruszamy się lewadą, na której można podziwiać rozległe widoki, Madera spuszcza na siebie mgły żeby nie pokazać nam za dużo, tak żebyśmy mieli powód by jeszcze tu kiedyś wrócić.


W Rosario zrobiliśmy sobie przerwę na kawę. W ruch poszedł młynek i aeropress (tak tak, mieliśmy wyprawowy sprzęt kawowy!). Sącząc kawkę na przydrożnym murku podszedł do nas miejscowy rolnik i wręczył nam torbę śliwek życząc powodzenia w dalszej wędrówce. Nie muszę chyba dodawać, że owoce były wyśmienite! Nie mogłem przestać je jeść.

Gdy dotarliśmy do Lombo Do Moleiro zgubiliśmy drogę. Trasa MUIT w tej okolicy prowadzi przez zarośla i nie spostrzegliśmy jej od razu. Dodatkowo w błąd wprowadziła nas droga asfaltowa, która wiodła w pobliżu. Ostatecznie tego dnia
rozbiliśmy namiot nad urwiskiem. W dole szumiała rzeczka, a co jakiś czas do naszego namiotu zaglądały ciekawskie... kozy, które pasły się w pobliżu. Klimat tego miejsca był nie do opisania.




Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com