O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

KiS 2018 - relacja z wyprawy - cz. 4

Czwarta część relacji z wyprawy do Tadżykistanu w Góry Pamir
Cel: Pik Korżeniewska (7105 m) i Pik Ismaila Samaniego (7495 m)
Okres: 14 lipca - 9 sierpnia 2018 r.
Uczestnicy: Arek Pawłowski i Tomek Kaźmierczak

Link do części 1  Link do części 2  Link do części 3



Po zejściu ze szczytu zaczęły się negocjacje w sprawie transportu powrotnego. Okazuje się bowiem, że wcześniejsze daty z harmonogramu lotów są tylko orientacyjne.
Naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że rozgrywana jest tutaj jakaś podwójna gra.
Ostatecznie 8 sierpnia obóz obiega wiadomość, że dzisiaj przylatuje helikopter i mamy godzinę na spakowanie. Jesteśmy jednak przygotowani na taką ewentualność. W bazie trwa małe zamieszanie, szczęśliwcy nominowani do lotu w pośpiechu składają namioty. Inni szczęśliwcy, którzy mają jeszcze w planach akcję górską przyjmują liczne podarki takie jak gaz, czy szturmowe jedzenie. Generalnie wszyscy są zadowoleni.


Czekając na śmigłowiec na lądowisku, trochę się wygłupiamy i zaczynamy śpiewać do kamery. W końcu słyszymy odległy szum silnika i po chwili metalowa ważka pojawia się na horyzoncie. Zatacza jeszcze okrąg nad bazą i ląduje wzbijając przy tym chmurę pyłu. Szybko ładujemy bagaże do środka, później sami zajmujemy miejsca na drewnianych ławeczkach i po kilku minutach odlatujemy w kierunku Jirgital. Lecąc odczuwam pewien niepokój, wcześniej doszły do nas wieści o wypadku helikoptera w Kirgistanie, który leciał spod Chan Tengri.


Jest słonecznie, więc widoki znów mamy rewelacyjne. Pół godziny później lądujemy na wojskowym lotnisku w Jirgital. W tym momencie możemy odetchnąć z ulgą i powiedzieć, że nasza wyprawa dobiegła końca. Czeka nas jeszcze podróż samochodem do Duszanbe, a później lot do Polski, jednak są to już atrakcje innego kalibru, które nie wzbudzają już takich emocji.
Udajemy się do hoteliku, w którym nocowaliśmy wcześniej. Na miejscu okazuje się, że nikt nic nie wie o naszym przylocie. Nic nie jest zorganizowane, nie ma samochodu, który miał zawieść nas do stolicy. Pracownicy hotelu próbują dodzwonić się do bazy, bo nie wiedzą co mają z nami zrobić. Wszystkie te ustalenia trwają ponad dwie godziny. Finalnie jako osoby z małym pakietem, mamy zapłacić za nocleg i kolację. O ile nie mamy problemów z posiłkiem, to za nocleg nikt z nas płacić nie chce i koniec końców nocujemy na karimatach przy budynku.


Rano pod ośrodek podjeżdża jeden bus, którym mamy jechać do Duszanbe. Wychodzi z niego kierowca, zaczyna rozkręcać koło i naprawiać hamulce. Wygląda to dość poważnie i zaczynam zastanawiać się kiedy będziemy w stanie ruszyć w drogę. W międzyczasie podjeżdża drugi samochód, na oko dwudziestoletni Opel Astra, którego wygląd, delikatnie mówiąc, wzbudza niepokój. Wybór łatwy nie jest i trudno stwierdzić gdzie jest ta lepsza opcja. W końcu, z Jorgenem i Tomkiem, wsiadam do Astry i zaczynamy podróż.


Jedziemy z kierowcą, który dla oszczędności paliwa, na każdej górce wyłącza silnik i wrzuca na luz. Po przetoczeniu się z górki, kiedy samochód zaczyna zwalniać, odpala motor i jedziemy dalej. Patrzę na licznik naszej Astry, ten oczywiście nie działa, Jednak gdy jeszcze mierzył kilometry uzbierał ich blisko pół miliona, ciekaw jestem od kiedy już ich nie zlicza. Zastanawiam się, czy jest szansa byśmy dzisiaj zajechali do Duszanbe.



Żaden z nas nie rozmawia po rosyjsku, czego ewidentnie nie może odżałować nasz kierowca. Nie przeszkadza mu to jednak i ciągle coś do mnie zagaduje na co ja, często nie jestem w stanie odpowiedzieć. Po chwili orientuję się, że nie do końca mu to przeszkadza i wystarczy, że od czasu do czasu rzucę "da" lub kiwnę głową, a mój rozmówca z zadowoleniem może kontynuować swój monolog.
Do Duszanbe dojeżdżamy na szczęście bez dodatkowych przygód. Udajemy się do hostelu, w którym od wczoraj mieszka Timur. Tam po negocjacjach udaje mi się wytargować nocleg, wraz ze śniadaniem, za 5$ od osoby. Kwota przekonuje niemal wszystkich przyjezdnych z Jirgital i jeszcze tego dnia meldujemy się w City Hostel. Anektując wszystkie łazienki przez najbliższe kilka godzin, bo każdy z nas marzy w pierwszej kolejności o prysznicu. Później przychodzi czas na długo wyczekiwaną przez wszystkich pizzę.


Następnego dnia idziemy do biura Turkish Airlines z zapytaniem o możliwość przebukowania biletów na wcześniejszą datę. Zmiana jest możliwa, ale jej koszt... jest większy niż zakup nowych biletów! Czeka nas zatem kilka dni życia w Duszanbe i oczekiwanie na samolot.
Wracając do hotelu obmyślam plan na przeżycie tych sześciu dni. Opcja spania, jedzenia i chodzenia po bazarach niespecjalnie mi odpowiada. Muszę coś ze sobą zrobić! Plan jest prosty, ale wcześniej muszę iść na zakupy i zainwestować 40 somoni w krótkie spodenki.
Jeszcze tego dnia przemierzam biegiem alejki miejskiego parku. Pot zalewa mi twarz, jest w końcu powyżej 40 st. C, walczę by jakoś zmęczyć przynajmniej “dyszkę”. Pierwsza bitwa wygrana, ale mój cel to przebiegnięcie 50 km w 5 dni. Na pierwszy rzut oka nie wydaje się on wymagający, lecz w Duszanbe codziennie panują czterdziestostopniowe upały, co znacząco zmienia poziom trudności przedsięwzięcia.


Cel udaje mi się zrealizować, jednak wymagało to ode mnie dużej determinacji. Chyba nigdy też nie cierpiałem tak bardzo podczas biegania jak tutaj. Upał, drewniane nogi i narastający z dnia na dzień ból mięśni powodował, że każdy kolejny dzień był coraz większym wyzwaniem.
Jeżeli więc wydaje się Wam, że po pobyciu w górach wysokich biega się łatwiej, to uprzedzam, bo jest zdecydowanie trudniej.

12 sierpnia dociera do nas wstrząsająca informacja. Helikopter, kursujący na trasie Jirgital - Base Camp - Jirgital, rozbił się w drodze powrotnej z gór. Lot miał miejsce w późnych godzinach popołudniowych, dlatego akcja ratownicza mogła ruszyć dopiero następnego dnia. Ratownicy długo nie mogli zlokalizować miejsca tragedii przez co poszkodowanych udało się przetransportować do szpitala dopiero wieczorem 13 sierpnia. Ostatecznie w wypadku zginęło pięć osób (dwóch pilotów i trzech alpinistów).
Wszyscy jesteśmy zszokowani tą informacją. Raptem kilka dni temu lecieliśmy tym helikopterem, a z ofiarami tego wypadku wspinaliśmy się razem na Somoni.

Siedząc na schodach przed wejściem do hostelu wspominam tegoroczną wyprawę i zastanawiam się, czy to, że przez te 5 tygodni tyle się wydarzyło było kwestią przypadku? Może wybierając taki kierunek podróży prawdopodobieństwo “że coś się wydarzy” jest tak duże, że niezależnie od wszystkiego później zawsze mamy co wspominać.
Nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie.


Jutro opuszczamy Tadżykistan i w końcu lecimy do Polski. Wyprawa zakończyła się sukcesem, w dobrym stylu zdobyliśmy dwa siedmiotysięczniki, jednak wypadek helikoptera i tragedia naszych towarzyszy nie pozwala mi się do końca cieszyć.

Podziękowania

Na koniec chciałbym serdecznie podziękować osobom i sponsorom, którzy czynnie wspierali naszą wyprawę. Przede wszystkim pragnę podziękować, Agnieszce która czuwała nad wieloma sprawami i prowadziła relację na facebooku, przez co na bieżąco można było śledzić nasze zmagania w górach.
Podziękowania składam firmie ALE - Active Life Energy za wsparcie energetyczne oraz Sklepowi Górskiemu weld.pl za pomoc przy wyborze odpowiedniego sprzętu.
Wyrazy wdzięczności przesyłam również redakcji tygodnika Słowo Podlasia za medialne wsparcie.
DZIĘKUJĘ jeszcze raz Wam wszystkim, którzy trzymaliście kciuki i kibicowaliście nam z Polski! Mam nadzieję, że wkrótce ruszymy dalej ku nowej przygodzie!


https://photos.app.goo.gl/uRqbtb9dvi9gdej57


Patronem medialnym wyprawy jest:

http://www.slowopodlasia.pl/

Energetyczne wsparcie zapewnił nam:

https://alenergy.eu/

Pomocy w doborze sprzętu udzielił sklep górski:

https://www.weld.pl/

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com