Trzecia część relacji z wyprawy do Tadżykistanu w Góry Pamir
Cel: Pik Korżeniewska (7105 m) i Pik Ismaila Samaniego (7495 m)
Okres: 14 lipca - 9 sierpnia 2018 r.
Uczestnicy: Arek Pawłowski i Tomek Kaźmierczak
Schodząc do bazy wyobrażałem sobie, że przede mną kilka dni leniuchowania, wygrzewania się na słońcu i kąpieli w pobliskim jeziorku. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że tutejsze okolice słyną ze stabilnej pogody. Można by wręcz stwierdzić, że potrafi ona być nieprzyzwoicie dobra, nieprzystająca do miana gór wysokich. Tak było od naszego przylotu do 25 lipca. Człowiek wręcz zapomniał, że trzeba się martwić o warunki atmosferyczne. W wyższych partiach co prawda wiało, ale wydawało się to głównie zasługą wysokości.
W bazie wita mnie chłodny wiatr. Jest na tyle nieprzyjemny, że priorytet mycia w jednej chwili traci kilka punktów i przesuwa się na dalszą pozycję "rzeczy do zrobienia".
Pierwszy dzień restu (27 lipca). Na śniadanie idę do mesy. Opowiadam historię zdobywania szczytu i jakie przygody mieliśmy po drodze. Na wieść o moich urodzinach na szczycie szef obozu wyciąga spod lady duże piwo i wręcza mi je w ramach prezentu. Dodatkowo, za założenie poręczówki, dziękuję mi dwoma jajkami i kawałkiem ciasta. Nie chcę tego przyjąć i tłumaczę, że linę powiesiłem tylko dla naszego zespołu, a schodząc na dół zabrałem ją ze sobą. Ali jest jednak nieugięty i tak chce mi za to podziękować.
Podczas konsumpcji ugotowanych jajek, rozmawiamy o historii Tadżykistanu, Polski i ZSRR. Później do mesy schodzą po kolei zdobywcy Korżeniewskiej. Wszyscy są w dobrych humorach, czas ucieka nam na rozmowach, piciu coli i jedzeniu pringelsów. Wieczorem znowu spotykamy się w mesie i po kolacji pijemy moje urodzinowe piwo. Jest tak zimno, że nie trzeba go nawet chłodzić. Po raz pierwszy zakładam puchówkę w bazie. Nocą pada śnieg, dwa razy muszę wstawać i odśnieżać zasypany namiot.
Drugi dzień restu (28 lipca) wita nas piękną, śnieżną scenerią. W nocy spadło na oko pół metra śniegu. Okoliczne góry nagle zrobiły się białe. Kolejny dzień z serii “nic nie robię i jest mi z tym dobrze”. Pogoda ciągle nie najlepsza, jest wietrznie, od czasu do czasu prószy śnieg.
Nadzieję na poprawę aury przynosi kolejny poranek. Ciągle jest pochmurnie, ale chwilami przebija się słońce. Od rana schodzą lawiny z pobliskich ścian, jedna przetacza się przez naszą drogę na Pik Somoni, wzbudza to małą konsternację w naszej grupie.
Popołudniu idę z Gjiomem i Timurem na tutejszą siłownię. Ćwiczymy trochę na drążku przez co mam później poczucie, że nie zmarnowałem tego dnia. Zdecydowanie warto było się do tego zmobilizować, choć muszę przyznać, że nie było to łatwe. Prawdziwy dzień sportu miał jednak dopiero nadejść.
W poniedziałek (30 lipca) budzi mnie słońce i wygania z namiotu przed siódmą - no w końcu! Lawiny wciąż schodzą, ale już z mniejszą intensywnością. Na naszej drodze spokój, co miało zlecieć chyba już poleciało, mam przynajmniej taką nadzieję. Zaczynamy powoli rozmawiać o wyjściu na Somoni. Oprócz naszej czwórki z Korżeniewskiej (Chris i David postanowili zrobić sobie dłuższą przerwę) chętnych jest jeszcze kilka osób, między innymi Timur i Ivan, z którymi ostatecznie łączymy siły. Nasze wyjście uzależniamy od warunków atmosferycznych, a te w końcu po kilku dniach zaczynają się poprawiać.
Wałęsając się po bazie spotykam Islama, który proponuje byśmy rozegrali dzisiaj mecz siatkówki. Przekazuje tę informację dalej. Pomysł nieoczekiwanie “chwyta” i o umówionej godzinie zbieramy się na prowizorycznym boisku, znajdującym się na terenie bazy. Dzielimy się na dwa zespoły bez konkretnego klucza, obowiązuje jedna zasada - dobrze się bawić. To wydarzenie skomentować można tylko w taki sposób: “Ach! Co to był za mecz.” Z resztą zobaczcie sami.
Wieczorem sprawdzamy prognozę pogody, a ta zapowiada się całkiem dobrze, za wyjątkiem czwartku (2 sierpnia), kiedy zapowiadają silne wiatry. Pomimo tego postanawiamy jutro wyjść do góry, a konkretnie do bazy wysuniętej (ABC) położonej na ok. 4600 m n.p.m. Okazuje się ponadto, że dzisiaj do ABC wyszła grupa czterech Rosjan, będą zatem szli przed nami.
31 lipca pakujemy jedzenie na 6-7 dni i około godziny 16-tej ruszamy z bazy. Wychodzimy późno, bo podejście do ABC zajmuje raptem półtorej godziny. Dalej droga wiedzie lodowcem, nad pokaźną barierą seraków, dlatego ten odcinek najbezpieczniej jest pokonać rano.
Następnego dnia wychodzimy z obozu według planu o 4:30. Pierwszą przerwę robimy na wysokości 5100 m. Odpoczywamy dłuższą chwilę i podziwiamy widoki, bo siedząc na zboczu przed nami rozpościera się niesamowity widok na Pik Korżeniewską. Na prowadzeniu zmieniam się regularnie z Jorgenem i Ivanem. Drogę mamy częściowo przetorowaną, idziemy w końcu po śladach Rosjan, śniegu jest jednak na tyle dużo, że pierwsza osoba i tak musi się sporo namęczyć.
Druga przerwa wypada na wysokości ok. 5600 m, w miejscu gdzie biwakowali nasi rosyjscy koledzy. Tutaj też Gjiom informuje nas, że rezygnuje z dalszej wspinaczki. Życzy nam powodzenia, a sam zamierza zejść niżej i przenocować w obozie pierwszym (ok. 5100 m) i następnego dnia dotrzeć do bazy. Żegnamy się z nim, a później odpalamy nasze kuchenki i robimy herbatę, bo zapasy płynów są już na wykończeniu. Jest przed południem, tempo mamy dobre, więc decydujemy się na dalszą wspinaczkę do obozu położonego na wysokości 6100 m. Po drodze doganiamy rosyjską ekipę i już razem, późnym popołudniem, docieramy na miejsce. Pogoda w tym czasie zdążyła się zepsuć. Pada śnieg i zaczyna mocniej wiać. W obozie stoi duży przewodnicki namiot, pakujemy się tam w trójkę (z Jorgenem i Tomkiem), dzięki czemu nie musimy rozkładać swoich namiotów i od razu możemy zabrać się za gotowanie wody. Wieczorem źle się czuję, prawdopodobnie czymś się zatrułem, dokucza mi żołądek. Zasypiam dopiero nad ranem, obawiam się, czy będę w stanie kontynuować akcję górską.
Nastaje czwartek, czyli dzień zapowiadanych dużych wiatrów. Ze względu na prognozę pogody nasze plany są dzisiaj skromne, zakładają tylko dotarcie na Plato. Dlatego obóz opuszczamy dopiero około godziny 11. Trzystu metrowe zejście zajmuje nam raptem 40 minut. Dłużej trwa przygotowanie miejsca pod namiot, bo musimy trochę powalczyć przy zbudowaniu wygodnej platformy. Samopoczucie średnie, bo ciągle doskwiera mi żołądek. Popołudniu zaczyna mocno wiać i trwa to przez całą noc. Targany wiatrem namiot często mnie budzi. Rankiem wiatr cichnie na hasło, jakby ktoś odłączył mu wtyczkę z prądu.
Ruszamy jako pierwsi, za nami idą Rosjanie. W planie mamy podejście do obozu w pobliżu Piku Duszanbe (6950 m n.p.m.). Przekraczamy Pamirskie Firnowe Plato, a później zaczynamy wspinaczkę po zboczu w kierunku Piku. Trzeba torować, więc wysokość zdobywamy powoli. Idzie mi się trudno, ciągle odczuwam problemy żołądkowe.
Robi się coraz cieplej, postanawiam więc ściągnąć część ubrań. Zdejmuje plecak, a obok niego kładę kask. W czasie przebierania mój plecak przewraca się i uderza o kask. Ten przetacza się obok mojej nogi i nagle zaczyna spadać po zboczu. Szybko nabiera prędkości, a ja mogę tylko obserwować jego lot. W końcu znika w bieli odległego wielkiego plato. Złość we mnie kipi, ale nic nie mogę zrobić.
Do obozu docieramy, w promieniach zachodzącego słońca. Szybko się rozkładamy i pakujemy się do śpiworów. Brzuch ciągle mi doskwiera, wmuszam jednak kolację i szybko zasypiam. Wcześniej dostajemy jeszcze informacje z bazy o dobrej prognozie pogody na jutro. W związku z tym umawiamy się na późne wyjście (około godz. 8), aby mieć czas na odpoczynek po dzisiejszym dniu.
Na śniadanie wypijam “peronina”, nic innego nie jestem w stanie w siebie wmusić. Czuję się trochę lepiej, ale ciągle jakiś nieswój. Z obozu pierwszy wychodzi Ivan, my jakieś pół godziny po nim. Ociągam się, nie potrafię zmobilizować się do szybszego marszu. Dodatkowo muszę się zatrzymać na przymusową kontemplacje. Mam nadzieję, że nikt nie podgląda nas w tym momencie z bazy Mozolnie prę do góry, ale nie mogę odnaleźć w sobie żadnego zapału.
Chłopaków doganiam dopiero pod granią szczytową, gdzie zaczyna się trudniejsza wspinaczka. Kiedy zaczynam iść po stromym, lodowym zboczu w końcu wstępuje we mnie życie. Adrenalina robi swoje i pojawia się ta “iskra", której brakowało mi przez ostatnie kilka dni. Napełniony energią zaczynam wspinać się szybko. Mijam Jorgena z Timurem, przed szczytem doganiam jeszcze Tomka. Na wierzchołek wchodzimy razem, a tam czekają na nas przepiękne widoki. Aura wymarzona, jest ciepło, praktycznie nie ma wiatru, a my jesteśmy niemal na siedmiu i pół tysiąca metrów! Niesłychane. Jest godzina 13.15, 4-go sierpnia. Jako pierwsi w sezonie stajemy na szczycie Piku Ismaila Samaniego 7495 m n.p.m. Gratulujemy sobie, robimy dużo zdjęć i kręcimy krótkie filmy.
Rozsądek nakazuje jednak schodzić. Słońce zdążyło już przeobrazić śnieg przez co zejście jest dość uciążliwe. Często zapadam się powyżej kolan. Dodatkowo przed samym obozem musimy pokonać jeszcze dwa podejścia, co daje się wszystkim we znaki. Nie mając pewności czy uda się nam przed nocą zejść na Plato, decydujemy się na nocleg w obozie czwartym (ok. 6900 m).
Następnego dnia budzę się o piątej rano, śniadanie, pakowanie i zaczynamy schodzić. Zejście przebiega sprawnie i gdy do Plato zostaje mi raptem 200 metrów przewyższenia, słyszę charakterystyczny “pstryk”. Nagle widzę jak mój śpiwór wyprzedza mnie i w zawrotnym tempie koziołkuje na dół . Z premedytacją zmierza w kierunku wielkiego nawisu, który dodatkowo odgrodzony jest pokaźną szczeliną. Wystarczyłoby kilka metrów w lewo lub w prawo, a wylądowałby u podnóża zbocza. Nawis działa jednak jak magnes i mój śpiwór ostatecznie się na nim zatrzymuje. Przez chwilę próbuję do niego podejść, ale dość szybko zdaję sobie sprawę, że gra nie jest warta świeczki. Ryzyko jakiegoś wypadku jest zbyt duże. Nie mam szczęścia na tym wyjeździe, tylu strat co teraz nie zanotowałem chyba od początku moich wyjazdów.
Plato przechodzę całkiem sprawnie, guzdram się jednak na trawersie przy podejściu do obozu drugiego na 6100 m. Pokonanie tego niemal poziomego odcinka zajmuje mi dłużej niż samo trzystumetrowe podejście. Później wędrówka nabiera tempa, bo po zboczu idziemy już tylko w dół. Za mną idzie Tomek, a dalej Jorgen i Timur.
Najwięcej obaw mam do przejścia ostatniej części lodowca, kiedy trzeba przetrawersować pod wiszącymi serakami. Z Tomkiem mam kontakt przez radio, kiedy informuje mnie, że idzie razem z chłopakami, postanawiam na nich nie czekać, tylko przejść ten odcinek jak najszybciej. Sprężam się i w kilkanaście minut jestem na dole w bezpiecznej odległości od ściany. Później już tylko krótki spacerek z bazy wysuniętej do BC i misję można uznać za wykonaną.
W jeden dzień zeszliśmy z obozu czwartego na wysokości ok. 6900 m do bazy głównej (ok. 4200 m). Zegarek zanotował trasę 14 km, w tym ponad 3 tys. metrów zejścia i 350 m podejścia. Intensywność tego dnia nie jest jednak w stanie przygasić naszego zadowolenia z dobrze wykonanej roboty.
Patronem medialnym wyprawy jest:
Energetyczne wsparcie zapewnił nam:
Pomocy w doborze sprzętu udzielił sklep górski:
0 komentarzy:
Prześlij komentarz