O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

KiS 2018 - relacja z wyprawy - cz. 2

Druga część relacji z wyprawy do Tadżykistanu w Góry Pamir
Cel: Pik Korżeniewska (7105 m) i Pik Ismaila Samaniego (7495 m)
Okres: 14 lipca - 9 sierpnia 2018 r.
Uczestnicy: Arek Pawłowski i Tomek Kaźmierczak 


Base Camp (BC) zlokalizowany jest przy zbiegu dwóch lodowców: Moskwina i Waltera, na wysokości ok. 4200 m n.p.m. Znajduje się tam kilka stałych budynków. Największym i najważniejszym jest oczywiście jadalnia (połączona z kuchnią) w żargonie zwana mesą. Wokół niej skupia się całe obozowe życie. Jako small package nie mieliśmy zagwarantowanych posiłków, ale i tak najczęściej tutaj przychodziliśmy na śniadanie/obiad/kolację.
Charakterystycznym elementem krajobrazu tutejszej bazy są domki sypialne o trapezowatym kształcie. Poza tym na obszarze BC znajduje się jeszcze kilka budynków gospodarczych. Generalnie krajobraz tutaj nie zachwyca i dość dobrze wpisuje się standardy postsowieckiej gospodarki. Pełno tu jakiś starych kabli, zbrojeń i różnego rodzaju metalowych rupieci, które powoli rdzewiejąc skutecznie szpecą górską scenerię.

Po rozstawieniu namiotu zaczynamy się urządzać i organizujemy sobie “domek” na najbliższe kilka tygodni. Gdy w końcu udaje mi się uporać z tym zadaniem, wyruszam z misją zapoznania się z sąsiadami. Nie ma ich wielu, bo nasz lot był pierwszym w sezonie, więc baza póki co świeci pustkami. Jorgena z Norwegii, poznałem już w Duszanbe. Drugi nasz sąsiad - Timur, przyszedł do bazy na piechotę! Wędrówka z Djirgital zajęła mu 6 dni, choć jak sam przyznał droga jest raczej uciążliwa i nieoczywista. On jednak znał ją z ubiegłego roku, kiedy pokonał ją po raz pierwszy z grupą doświadczonych Rosjan.


Wieczorem idziemy do mesy z nadzieją, że uda się nam uzyskać informacje ze świata. Trwają w końcu mistrzostwa w piłce nożnej, a dziś mecz o trzecie miejsce. Miejscowa agencja umożliwia wykupienie dostępu do internetu za bagatela 15$ za godzinę. Ów godzinny dostęp należy rozumieć jako godzinne próby łączenia się z internetem. Informacja o meczu jest na szczęście udostępniana powszechnie. Niestety, w 66-ej minucie meczu, tracimy kontakt ze światem.


Drugi dzień w bazie (15 lipca) nie zaczyna się najlepiej. Pomimo naszych wcześniejszych prób aklimatyzacyjnych przed wyprawą (Tomek był na Kazbeku, ja natomiast testowałem namiot hipoksyczny), wysokość daje się nam we znaki. Dodatkowo jakoś felernie rozstawiliśmy namiot przez co dłuższe leżenie skutkowało bólami pleców.
W zasadzie nie wiem, co bardziej mi przeszkadzało tej nocy, wysokość, czy może nierówny teren.


Po śniadaniu postanawiam przejść się po okolicy, aby wspomóc proces aklimatyzacji. Udaję się w kierunku Piku Czetyriecha (6230 m), znanym również jako Pik Czetyriocha lub Szczyt Czterech. Góra robi duże wrażenie, a widziany z bazy piramidalny kształt prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Nie planuję się tam wspinać, idę w adidasach i w zasadzie nie wiem jak daleko uda mi się zajść. Z każdym metrem widoki są coraz wspanialsze, a moje tempo spada, bo zaczynam robić coraz więcej zdjęć. Ostatecznie dochodzę na wysokość ok. 4600 m n.p.m., dalej zaczynają się już śniegi co oznacza dla mnie koniec drogi.
Wieczorem w mesie trwają próby znalezienia transmisji finałowego meczu mundialu. W końcu łapiemy sygnał z jakiejś rosyjskiej rozgłośni i słuchamy transmisji radiowej. Połączenie nie jest najlepsze, ale ostatecznie dociera do nas informacja, że triumfowali Francuzi. Chociaż bardzo długo myśleliśmy, że mecz zakończył się wynikiem 2:1.


16 lipca wychodzimy z bazy w kierunku obozu pierwszego. Nikt jeszcze w tym sezonie tam nie był, dlatego musimy sami odnaleźć przejście przez lodowiec Moskwina. Przekraczamy go bardzo sprawnie. Później droga prowadzi piargami i pomimo występujących kopczyków na trasie łatwo jest zgubić ścieżkę zasypaną po zimie świeżym rumoszem. Dodatkowo duża ilość luźnych kamieni wyraźnie nas spowalnia, a tempa podchodzenia i tak nie mamy zawrotnego. Odczuwam braki aklimatyzacji, ale tak to już działa, pierwsze wyjście wyżej zawsze jest dla mnie najtrudniejsze. Podobnie było też pod Leninem dwa lata temu, trzeba się przemęczyć i po prostu wykonać tę pracę.


Przed wyjazdem znalazłem ślady GPS prowadzące na obydwa szczyty, ale jak się okazuje z tym na Korżeniewską jest coś nie tak. Wyraźnie odbiega od drogi, przez co wcześniej sprawił nam kilka problemów wysyłając nas niepotrzebnie na niejedno zbocze. Gdyby nie fakt, że często w takich miejscach znajdowaliśmy kopczyki pewnie problem udałoby się nam zdiagnozować dużo szybciej. Największy błąd popełniliśmy jednak przed samym obozem idąc za różową wstążką, która sugerowała podejście do góry.


Zaczęliśmy się wspinać po skale, której konsystencja przypominała… chałwę! Wystarczyło ją mocniej ścisnąć, a ta rozpadała się w dłoniach na próchno. Specjalnie trudno to nie wyglądało, ale świadomość, że wspinamy się po takich parchach i jakby nie patrzeć pionujący się teren spowodował, że zrobiło się cicho. Ciszę zagłuszały, dość często wprawdzie, odpadające kamienie i mimowolnie wypowiadane przekleństwa. Kiedy jestem już na samym końcu tego niewygodnego terenu, zahaczam kijkiem o but przytroczony do plecaka. Ten jakby tylko na to czekał i ze świstem leci na dno doliny jakieś 40 metrów niżej. Szczęśliwie zatrzymuje się 10 metrów przed jeziorkiem, zatem kąpieli w lodowatej wodzie udaje mi się uniknąć. Muszę teraz “tylko” zejść po tej chałwie na dół, a potem znowu do góry. Nie ufajcie przesadnie różowym wstążkom, czy kokardkom .


Do niższego obozu pierwszego (C1a, ok. 5100 m) docieramy po prawie 8 godzinach wędrówki - słabo. Słabo też się czuję, ale gdy wyciągam mój litrowy bukłak, który jest w połowie pełny, wiem przynajmniej skąd ta słabość. Rozstawiamy namiot, jemy liofa, a do wieczora staram się uzupełnić braki płynów. Pomimo wysokości śpię dobrze. Rankiem, zostawiamy sprzęt w namiocie i zbiegamy do bazy na zasłużony rest.
Długa i nieprzyjemna droga do jedynki sprawiła, że chodzi mi po głowie myśl, żeby przy kolejnym wyjściu nie wracać już do bazy. Marsz w kierunku szczytu wydaje się jednak trochę zuchwały ze względu na dość słabą aklimatyzację.


20 lipca, z zapasem jedzenia na 7 dni, ponownie wychodzimy do góry. Idzie mi się wyraźnie łatwiej, a ścieżka prowadząca do obozu pierwszego widoczna jest teraz na przestrzeni kilkuset metrów. W międzyczasie drogę tę pokonało kilkadziesiąt osób i jak się teraz na nią patrzy to trudno uwierzyć, że wcześniej można się było gdzieś zgubić.
W niższej jedynce melduję się po niecałych 5 godzinach marszu, odczucia mam diametralnie różne w porównaniu z wcześniejszym wejściem. Na miejscu spotykam znajomą ekipę estońską. Od nich dowiaduję się, że powyżej C1a płynie bystra rzeczka, której przekroczenie w godzinach popołudniowych może być niemożliwe lub przynajmniej bardzo trudne. W związku z czym postanawiamy następnego dnia wynieść wszystko do wyższej jedynki (C1b ok. 5300 m).


Gratów i jedzenia mamy tyle, że nie jesteśmy w stanie upchać tego w nasze niewielkie plecaki. Zmuszeni jesteśmy wstać przed piątą i zrobić dwa szybkie kursy nim rzeczką zacznie płynąć więcej wody. W niższej jedynce spotkaliśmy również Jorgena, który razem ze swoim partnerem wspinaczkowym - Gijomem, również mają w planach przeniesienie się dzisiaj do C1b.
Droga do C2 (ok. 5600 m) najeżona jest szczelinami, dlatego podejście do dwójki postanawiamy odłożyć na kolejny poranek. Dzień spędzamy na rozmowach z naszymi obozowymi sąsiadami.


Rankiem 22 lipca pakujemy wszystkie graty i jak dwa objuczone konie wychodzimy w kierunku obozu drugiego. Po nocy śnieg jest dobrze zmrożony, dlatego idzie się całkiem wygodnie. Gdyby jeszcze człowiek nie tracił tak szybko oddechu to w ogóle byłoby cudownie.
Do dwójki docieram po około godziny marszu. Stoi tu kilkanaście namiotów, niestety nie ma żadnej wolnej platformy, gdzie moglibyśmy postawić nasz namiot. Dlatego od razu chwytam za łopatę i staram się zrobić jakiś płaski podest. Po jakimś czasie przychodzi Tomek i już razem walczymy z pochyłym lodem.


Budowa platformy zajmuje nam dużo czasu, musieliśmy się przy tym nieźle namęczyć. Słońce zdążyło już przeobrazić śnieg w breję i wspinaczka w takich warunkach byłaby bardzo uciążliwa. Dlatego finalnie rezygnujemy z wcześniejszego planu, aby wyjść jeszcze tego dnia w kierunku obozu trzeciego. Jorgen i Gijom do trójki chcą podejść jutro. Udaje mi się przekonać Tomka byśmy obrali podobny plan. Po południu do dwójki przychodzą jeszcze Chris (Walia) i David (Litwa). Oni też planują dalszą wspinaczkę, tworzy się zatem konkretny zespół.


23 lipca budzik dzwoni o 4:30. Szykujemy się do wyjścia i chociaż zimno sprawia, że nie idzie nam to sprawnie, wychodzimy z obozu jako pierwszy zespół. Idę na czele, śnieg nie jest głęboki, ale i tak daje mi się we znaki. Po czterech godzinach docieramy do trójki (C3, ok. 6100 m), która zlokalizowana jest na eksponowanej grani. Miejsca na biwak jest tu bardzo mało, na szczęście jesteśmy tu jako pierwszy zespół, więc mamy możliwość ustawienia namiotu w najwygodniejszym miejscu. Kolejny dzień biwakujemy razem z Jorgenem i Gjiomem, Chris i David rozbijają swój namiot na przełęczy. Umawiamy się, że jutro rano spróbujemy wyjść w kierunku szczytu.


Następnego ranka budzi mnie wiatr targający naszym namiotem. Uświadamiam sobie, że wczorajsze plany są już nieaktualne. Podobnego zdania zapewne są chłopacy z sąsiedniego namiotu, bo kontakt nawiązujemy z dużym opóźnieniem w porównaniu do ustalonej godziny wyjścia.
Umawiam się z Gjiomem, że wyjdziemy dzisiaj powyżej obozu i zaporęczujemy najtrudniejszy odcinek. Ruszamy około południa, kiedy wiatr trochę ustaje. Do zaporęczowania mamy 40-o metrowy odcinek wyceniany na 3+. Normalnie wisi tam poręczówka, ale w tym sezonie nie dotarli tu jeszcze przewodnicy z bazy. Nie wygląda to trudno, a sama możliwość wspinaczki z dziabkami na wysokości powyżej 6200 m n.p.m. jest dla mnie na tyle atrakcyjna, że nie przepuszczam okazji poprowadzenia wyciągu.
Wieczorem pogoda wyraźnie się poprawia. Czujemy się w miarę dobrze, drogę mamy przygotowaną, nie pozostaje nam nic innego jak tylko spróbować jutro.


25 lipca budzik dzwoni przed wschodem słońca, gotujemy herbatę, jemy, a raczej pijemy, śniadanie i o 6.15 wychodzimy z obozu. Pierwsi idą Chris i David, którzy ruszyli pół godziny wcześniej. Za nimi maszeruje Jorgen z Gjiomem. Doganiam ich po kilkuset metrach i razem czekamy na Tomka. Później wszyscy ruszamy do góry. Po jakimś czasie Chris i David zostają trochę w tyle, a my dalej wspinamy się w czwórkę. Idę z Jorgenem na przedzie i na zmianę torujemy drogę. Pogoda od rana wymarzona: słonecznie i praktycznie bez wiatru.


Droga jest długa, przechodzimy kolejne odcinki grani, gdzie często zalega grząski, głęboki śnieg. Pracujemy zaciekle i zdobywamy kolejne metry, czas leci jednak nieubłaganie, a my ciągle mamy hektary do przejścia. Po południu pogoda zaczyna się psuć, robi się mgliście (wchodzimy w chmury), zaczyna też trochę dmuchać.
Zastanawiam się do której godziny możemy się wspinać, a kiedy należałoby zawrócić? Pogoda się co prawda pogorszyła, ale ciągle są to przyzwoite warunki do kontynuowania akcji.


Teren się zmienia, zaczynam wspinać się skalną granią. Jorgen trochę słabnie i zostaje z tyłu, nieco niżej widzę Gjioma i Tomka. Chłopaki podążają moim śladem, a ja w zasadzie nie wiem nawet, czy idę dobrą drogą. Na traku GPS nie mogę polegać. Od czasu do czasu widzę jednak ślady raków na skale, zakładam więc, że jestem na szlaku. Mija kolejne pół godziny, a krajobraz ciągle ten sam - ciemne skały i śnieg. Pogoda wyraźnie się psuje, widoczność jest coraz gorsza, a wiatr wieje coraz mocniej. Nie widzę już chłopaków, mimo to idę dalej, bo czuję, że szczyt musi być blisko. Pod wielkim głazem zostawiam plecak i zaczynam walkę ze śniegiem o kolejne metry.


W końcu przechodzę jakieś przełamanie, a teren wyraźnie się wypłaszcza. Niczego jednak nie widzę, bo stoję pośrodku gęstej mgły. Mam wrażenie jakby ktoś zamknął mnie w pokoju o białych ścianach. Po kilku krokach natrafiam na wbity kijek, próbuję zlokalizować swoją pozycję, ale okazuje się to niemożliwe, idę więc dalej. Teren po chwili wyraźnie się obniża, przechodzę tak jeszcze kilkadziesiąt metrów i postanawiam zawrócić, coś mi tu nie gra. Wracam do kijka i ruszam bardziej w lewo, ale po chwili znów zaczynam schodzić. Czyżby szczyt został oznaczony prostym kijkiem?! Gdzie nie pójdę to po jakimś czasie schodzę w dół, postanawiam zatem udokumentować ów kijek na fotografii i ruszam w drogę powrotną.


Po kilku minutach spotykam chłopaków, chwilę rozmawiamy. Tomek namawia mnie bym poszedł z nim na szczyt. Mija kwadrans, ponownie staje na szczycie, a wtedy Tomek wręcza mi list od Agnieszki. To taki mały prezencik w końcu dzisiaj są moje urodziny .
Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i po chwili zaczynamy schodzić.
Po drodze spotykamy Chrisa i Davida, przybijam z nimi piątkę i życzę powodzenia, szczyt mają na wyciągnięcie ręki. W naszej ekipie zaczynają się problemy i musimy się zatrzymać.


Gjiom jest wyczerpany, ma problemy z utrzymaniem równowagi, nie jest w stanie kontynuować zejścia. Karmimy go słodyczami i poimy ciepłą herbatą. Wyraźnie mu to pomaga, dla bezpieczeństwa wiążemy go liną, by nie poleciał nam na jakiejś grani. Idzie teraz pomiędzy Jorgenem i Tomkiem, asekurowany z góry i z dołu. Ja jestem na czele tej karawany i wyszukuje drogi zejściowej, bo nasze ślady zostały już praktycznie zawiane. Na domiar złego zaczyna padać śnieg.


Pogoda systematycznie się pogarsza, a my z uwagi na Gjioma nie jesteśmy w stanie schodzić szybciej. Gdy dochodzimy do poręczówki nad obozem, wieje już konkretnie, a padający śnieg pogarsza i tak już słabą widoczność. Gdy dochodzimy do namiotu i otwieramy wejście okazuje się, że w środku jest pełno śniegu. Musiał się tu dostać przez otwory wentylacyjne. Doprowadzenie wszystkiego do porządku zajmuje nam bardzo dużo czasu.


Rankiem pogoda trochę się poprawia. Śnieg przestał już padać, ciągle jednak wieje wiatr. To sprawia, że długo muszę motywować się do wyjścia, w końcu pakuję rzeczy i ruszam ściągnąć naszą linę. Gdy wracam pakujemy namiot i ruszamy w dół. Na jednej z poręczówek dochodzi do małej kłótni z Turkami, którzy nie pozwalają nam na szybki zjazd. W końcu po ostrej wymianie zdań zwalniają linę, tracimy tam niestety jakieś półtorej godziny. W dwójce spotykamy Piotrka i Konrada, którzy częstują nas kanapkami z pasztetem. Smakują wybornie!


Podczas zejścia z C2 wpadam do szczeliny po same pachy. Podświadomie rozkładam ręce i to mnie zatrzymuję. Pod sobą widzę jakieś 4 metry pustki! Nagle nie czuję już zupełnie zmęczenia i wyskakuje z tej dziury w kilka sekund. Dalszą drogę pokonujemy na szczęście bez przygód, chociaż ciężkie wory będziemy odczuwać jeszcze jakiś czas po zejściu.
W bazie odbieramy gratulacje, jest miło i przyjemnie. Dopiero teraz powoli dochodzi do mnie, że wykonaliśmy zadanie, a dodatkowo perspektywa kilkudniowego restu i nic nie robienia sprawia, że człowiekowi robi się jakoś przyjemnie na duszy.




https://photos.app.goo.gl/uRqbtb9dvi9gdej57


Patronem medialnym wyprawy jest:

http://www.slowopodlasia.pl/

Energetyczne wsparcie zapewnił nam:

https://alenergy.eu/

Pomocy w doborze sprzętu udzielił sklep górski:

https://www.weld.pl/

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com