O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

ORLEN Warsaw Marathon 2019 - relacja

Ubiegłoroczny projekt "łamania 3 godzin" w maratonie był bardzo emocjonujący. Samego biegu nie wspominam jednak z dużym sentymentem. Gdyby ktoś w ubiegłym roku zapytał mnie, czy widzimy się na kolejnej edycji Orlen Warsaw Marathon, pewnie nie usłyszałby twierdzącej odpowiedzi. A jednak pojawiłem się na starcie siódmej edycji tego biegu, a o tym co się działo na trasie dowiecie się z niniejszego wpisu.


O motywacji do startu w ulicznym maratonie pisałem już w zapowiedziach. Ponadto jak mówi stare przysłowie: "Jesteśmy tak silni jak nasze najsłabsze ogniwo". Zdaję sobie sprawę, że w moim bieganiu prawdopodobnie będzie to szybkość. Pomimo tego, że niespecjalnie przyjemnie pracuje się nad swoimi słabościami, staram się nadrabiać zaległości. Wiem, że w dłuższej perspektywie jest to dobra "inwestycja". Choć niewątpliwie takie podejście wymaga dużo samozaparcia i wytrwałości.

W tym roku postanowiłem nie korzystać z punktów odżywczych na trasie. Dlaczego? Po pierwsze napoje serwowane są tam w plastikowych kubeczkach, z których podczas biegu pije się niewygodnie. Pewnie to kwestia wprawy, ale ja bez wyraźnego zwalniania, w ubiegłym roku zwyczajnie sobie z tym nie radziłem. Kolejna sprawa to duży tłok, w którym łatwo o kolizje i wypadki, czego świadkiem byłem kilkukrotnie. Padł zatem pomysł, żeby skorzystać z pomocy znajomych i tak w umówionych punktach czekał na mnie ktoś z bidonem i żelem energetycznym. Komforcik, nie ma co ukrywać 🙂

Tegoroczna trasa wiosennego maratonu zawędrowała na warszawską Pragę, kosztem Wilanowa. Dodatkową atrakcją były dwa podbiegi, na Agrykoli oraz Tamce. Niby nie duże, ale na pewno walki z czasem nie ułatwiające. Szczegóły poniżej na mapie.


Nauczony ubiegłorocznym doświadczeniem, na start udałem się z odpowiednim wyprzedzeniem. Wcześniej dokładnie sprawdziłem, z której strony startuje maraton, żeby nie pomylić wejścia z biegiem na 10 km 😉. Spokojnie dotarłem na miejsce, a dla "zabicia czasu" zaliczyłem jeszcze kilka ćwiczeń rozciągających.
O godzinie 9 zaczęło się odliczanie, a na wielkim telebimie mogliśmy oglądać wystrzał startera. Minęło dobrych kilkanaście sekund zanim ruszyłem z całą masą innych biegaczy. Ustawiłem się po lewej stronie, jak się okazało, nie było najlepszym pomysłem. Kilkaset metrów od startu był ostry zakręt w lewo i gdy tam dobiegłem utknąłem na chwilę w korku. Na pierwszych kilometrach zdecydowanie lepszym pomysłem było pokonywanie zakrętów po zewnętrznej.



Zacząłem spokojnie, zgodnie z planem. Na zegarku wypisałem sobie optymalne międzyczasy na każde kolejne 5 km trasy, punktem wyjścia był wynik 2:55:00. Pierwszą "piątkę" robię jednak kilkanaście sekund wolniej niż w planie, opóźnienie wynikało głównie przez zator na starcie. Na ósmym kilometrze czeka na mnie support team w osobach Agaty i Mariusza. W biegu chwytam bidon, dwa łyki i lecę dalej nie zwalniając nawet na chwilę - fajnie. Na dziesiątym kilometrze, do wyliczonego wcześniej optimum, brakuje mi już tylko kilku sekund, powoli zatem odrabiam straty. Na dwunastym kilometrze znowu dostaję "piciu" i przy okazji zrzucam rękawki, bo poranne chłody powoli zanikają. Piętnasty kilometr trasy to zbieg z Mostu Świętokrzyskiego, czuję się komfortowo, kilometry "uciekają".

Przy chorągiewce oznaczonej numerkiem "17", czeka już na mnie Agnieszka z bidonem. Standardowe dwa łyki, przybita "piątka" i znów regularny rytm kroków na asfalcie. Teraz czeka mnie pierwszy ze wspomnianych podbiegów. Wchodzi gładko, nie było tak strasznie jak w zapowiedziach. Półmetek przekraczam z czasem 1:28:40, w myśl mojej strategii jest to wynik wzorcowy. Ciągle czuję się dobrze, ale odczucie wolnego tempa, które towarzyszyło mi na początku zniknęło. Coraz częściej daje o sobie znać wiatr, ale jego podmuchy nie są jeszcze przesadnie uciążliwe. Mniej więcej na 23 km w lewej łydce wyczuwam lekkie napięcie. Nie jest to skurcz, to taka faza "przedskurczowa" wiem, że w każdej chwili może zaatakować. Co będzie to będzie - myślę sobie i biegnę dalej nie zwalniając ani na chwilę.


Na 27 kilometrze ponownie zostaję obsłużony przez Agnieszkę. Chwilę później mijam znacznik 30-go kilometra, czas 2:06:10 - jest dobrze, komentuję w myślach. Kończą się moje zakładane międzyczasy, nadszedł moment, gdy trzeba decydować co dalej. Czuję się dobrze więc powoli przyspieszam. Zegarek wyświetla teraz tempo na poziomie 4:00/4:05 min/km. Przez kilka kilometrów biegnę tak z chłopakiem w koszulce "biegający Wołomin". Ten cichy towarzysz pomaga mi w utrzymaniu równego tempa, niestety na 32 km zjeżdża do pit stopu, a ja dalej biegnę sam.

Robi się jednak ciekawie, bo przede mną drugi z zapowiadanych podbiegów. Chcę pokonać go sprawnie i zwalniam tylko nieznacznie. Wzdłuż ulicy jest pełno kibiców, którzy klaszczą, wołają, dopingują - to pomaga. Na przestrzeni kilkuset metrów mijam dziesiątki zawodników. Teraz biegniemy już Krakowskim Przedmieściem, staram się jeszcze delikatnie przyspieszyć, do mety w końcu już niecałe 10 km. Nie jest to jednak łatwe, zmęczenie tak jak wiatr daje o sobie znać coraz bardziej.


Wbiegam w końcu na Wybrzeże Kościuszkowskie, teraz już ostatnia długa prosta i ponownie będę na Moście Świętokrzyskim. Staram się utrzymać narzucone tempo. Na kilometrze nr 38 czeka na mnie mój zespół wsparcia. Chwytam bidon, biorę łyk, potem drugi, trzeci. Następne "piciu" będzie już na mecie. Dobra, kończmy z tym, bo zaczyna się robić mało przyjemnie - mobilizuję się w myślach.


Ostatnie kilometry to już długi finisz do mety, chcę jeszcze przyspieszyć, ale na niewiele więcej pozwalają mi już zmęczone nogi. Mijam telebim "1 km do mety" i przypominam sobie ubiegłoroczny finisz. Nagle dostrzegam na drodze napis "400 m do mety". Przyspieszam ile sił w nogach. Ludzie dookoła mnie krzyczą, wiwatują, ja jednak ich nie widzę, pędzę do mety z wyraźnym grymasem na twarzy. W końcu przekraczam czerwoną linię, nie muszę już biec - meta!


Przy barierkach odnajduję Agnieszkę. Dowiaduje się od niej o wyniku - 2:55:48. Zatem jest nowa życiówka, choć w tym momencie nie potrafię się z tego cieszyć. Pozowanie do pamiątkowego zdjęcia z medalem też mi nie wychodzi, jestem wyczerpany.
Gdy ja korzystałem z masażu, mój zespół wsparcia dotarł w komplecie pod Stadion Narodowy. Później, wolnym krokiem, przeszliśmy w czas świętowania 🙂.

Na zakończenie chciałbym bardzo podziękować mojemu supportowi, który zapewnił mi start w bardzo komfortowych warunkach. Dzięki serdeczne wszystkim za trzymanie kciuków, doping na trasie, komentarze i lajki w social media. To ogromne wsparcie, które pomaga walczyć o marzenia i realizację własnych celów.
Kończąc mój wywód myślę, że pobiegłem solidnie jak na miarę swoich obecnych możliwości. Nie ustrzegłem się drobnych błędów, ale też nauczyłem się sporo po tym starcie. Ciągle widzę duży potencjał do poprawy swoich wyników, dlatego nie składam broni 😉. Do zobaczenia!

0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com