O wspinaniu, bieganiu i podróżowaniu po świecie

ORLEN Warsaw Marathon 2018 - relacja część 2

W pierwszej odsłonie było trochę o przygotowaniach, trochę wyjaśniania i trochę ględzenia. Wydaje mi się, że było to potrzebne, żeby zaprezentować napięcie i klimat, które towarzyszyły nam przed startem. Nie przedłużając już jednak, zapraszam do drugiej części relacji z ORLEN Warsaw Marathon 2018 i mojej próby "łamania" trójki w maratonie.


Wystartowaliśmy. Masa ludzi ruszyła na trasę. Przez pierwsze kilkaset metrów biegniemy w dość zwartej grupie, gdzie trudno o swobodę. Od razu ustawiłem się przy prawej krawędzi. Miejsca było tutaj więcej, musiałem tylko uważać na wyprzedzających.
Ciągle spoglądałem na tarczę zegarka by nie dać się ponieść emocjom i nie wystartować za szybko. Pierwszy kilometr zamierzałem przebiec spokojnie tzn. w tempie 4:20-4:25 min/km. Dlaczego tak? No cóż, nad taktyką biegu nie musiałem się zastanawiać. Od samego początku planowałem pobiec klasycznym Negative Split’em, czyli pierwsza część biegu miała być wolniejsza, a przyspieszyć miałem w części drugiej. Z mojego doświadczenia wiem, że taka strategia sprawdza się u mnie najlepiej.

Biegnąc pierwsze kilometry zastanawiałem się jak to jest, że na treningach tempo 4:15 min/km wydawało mi się całkiem wymagające, a teraz usilnie muszę zwalniać by nie biec szybciej. Biegnie mi się dobrze, tętno trochę mi skacze, bo ciągle mam problemy z utrzymaniem równego tempa, pulsometr wskazuje ok. 160 uderzeń na minutę. Przed sobą w oddali widzę czerwony balonik, to zapewne pacemaker biegnący na 3 godziny, szacuję odległość na jakieś 700-800 m i wiem, że raczej z jego pomocy dzisiaj korzystać nie będę.



Piąty kilometr osiągam w czasie 22 minuty i 4 sekundy od wystrzału startera, trochę wolno, ale w ogóle się tym nie przejmuję, biegnę zgodnie ze swoim planem. Na Krakowskim Przedmieściu wyprzedza mnie dwóch biegaczy, z ich rozmowy dowiaduję się, że chcą przebiec maraton poniżej 3:30:00. Patrzę z ciekawości na swój zegarek i widzę, że moje tempo to 4:18, uśmiecham się tylko i pozwalam się wyprzedzić.

Kilometry uciekają szybko, pogoda jest dobra, na razie nie jest gorąco, trochę zawiewa, ale są to boczne podmuchy wiatru, które nie przeszkadzają. Przez chwilę zastanawiam się jednak, czy dobrze obrałem taktykę, bo po nawrotce w Wilanowie wiatr zapewne będzie w twarz, a planowo tam powinienem przyspieszyć. Jeżeli faktycznie będzie wiało, może być problem z szybszym bieganiem. Postanawiam jednak trzymać się pierwotnego planu.

Po kilku kilometrach w końcu udało mi się dołączyć do grupy, która biegła w moim tempie. Biegnąc w towarzystwie zawsze jest łatwiej. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że bardzo często podczas biegu w ogóle się nie rozmawia, choć oczywiście bywają wyjątki.

10 kilometr trasy przekraczam po 43 minutach i 45 sekundach. Z oddali dostrzegam już Agnieszkę i Kamila. Następuje szybkie przekazanie żeli energetycznych i tyle się widzimy. Dopingują mnie jeszcze na odchodne (choć bardziej pasuje “odbiegne”). Na następne spotkanie jesteśmy umówieni na 30-tym kilometrze.



Na każdym punkcie starałem się trochę popijać wodę lub izotonik. Wbrew pozorom nie jest to łatwe zadanie, zwłaszcza gdy nie chce się zwalniać. Najpierw trzeba chwycić kubek, tak by nie rozlać zawartości, co nie jest takie proste, rozlewałem średnio co trzeci ;) Nawet kiedy udało mi się przechwycić kubeczek nie wylewając przy tym jego zawartości, to najczęściej przy próbie picia dwie trzecie płynu wylewałem sobie na twarz lub dławiłem się nim, przypominając sobie traumatyczne chwile z dzieciństwa podczas nauki pływania.
Mniej więcej na Mokotowie zdałem sobie sprawę, że coraz bardziej chce mi się pić i obrana taktyka nawadniania najwyraźniej nie zdaje egzaminu. Zmieniłem zatem podejście i przy kolejnych punktach najpierw w biegu chwytałem wodę i wylewałem ją sobie na głowę żeby się schłodzić, a gdy dobiegałem do końca punktu żywieniowego zwalniałem do marszu i wypijałem izotonik. Było to zdecydowanie bardziej efektywne.

Powoli zbliżam się do półmetka. Zegarek wyświetla średnie tempo po 4:16 min/km, a tętno 162 ud./min. Czuję się dobrze. Przekraczam linię 21,097 kilometra i widzę swój czas - 1:30:57. W tym momencie przypomina mi się zdanie z taktyki na maraton proponowanej przez Jurka Skarżyńskiego: “...półmetek w 1:30:40-1:31:10. To ideał!!!”. Jest dobrze, myślę, a świadomość panowania nad sytuacją dodaje mi pewności.



Z czasem zaczyna być coraz cieplej, a żar bijący od asfaltu daje się we znaki. Na nasze szczęście organizator zadbał o wszystko i na punktach żywieniowych dostępne są również gąbki z zimną wodą. Korzystam z nich za każdym razem obficie się oblewając. W miarę jak słońce coraz mocniej przyświeca uświadamiam sobie, że zapomniałem wysmarować się kremem z filtrem UV. Opaleniznę robotnika mam zatem gwarantowaną, no cóż, po biegu będzie dodatkowa pamiątka.

Przede mną krótki zbieg, potem nawrót i długa prosta do Alei Wilanowskiej. Tego odcinka obawiam się najbardziej ze względu na wiatr, który tam na otwartych przestrzeniach, może dawać się mocno we znaki. Dobiegam w końcu do nawrotu, skręcam w lewo i od razu dostaje podmuchem wiatru prosto w twarz. No cóż, tego się spodziewałem, prognozy się jednak sprawdziły. Muszę teraz popracować trochę mocniej, aby utrzymać zakładane tempo. Szczęśliwie nie jest to dla mnie bardzo uciążliwe.
Zaskakuje mnie ilość kibiców przy trasie. Wcześniej również chodniki były pełne ludzi, ale wówczas biegliśmy przez centrum, tutaj, na rubieżach Warszawy, nie spodziewałem się takiego dopingu 🙂

Powoli zaczynam odliczać kilometry do “trzydziestki”. Zgodnie z powiedzeniem, “maraton zaczyna się po trzydziestu kilometrach”. Tam będę decydował, co dalej. Czuję się jednak dobrze i perspektywa przyspieszenia nie wydaje mi się straszna. Wręcz przeciwnie, nie mogę się tego doczekać!



W końcu docieram do 30 kilometra, tablica wyświetla czas 2:09:11. Do mety pozostało niewiele ponad 12 km, a mi jakieś 50 minut, aby osiągnąć zakładany cel.
Na miejscu czeka już na mnie Agnieszka i Kamil. Dostaję od nich żel, który od razu zjadam, popijam łykiem wody i ruszam nieco żwawiej. Przyspieszam jednak powoli, zdaję sobie sprawę, że ciągle mogę wszystko zepsuć nagłym zrywem do przodu. Staram się oszacować jak bardzo muszę przyspieszyć, żeby przybiec na metę przed upływem trzech godzin. Kilometry lecą, a ja nie jestem w stanie tego policzyć. Myśli mi uciekają. Liczenie jest naprawdę bardzo trudne podczas biegu 🙂 Coś tam w końcu wyliczam, ale nie postawiłbym złamanego grosza na te obliczenia. Porzucam w diabły te wszystkie cyferki i staram skupić się, by trzymać równe tempo, zegarek wyświetla mi teraz 4:10-4:15 min/km.

Od 30 kilometra, po prawej stronie na rowerze towarzyszy mi Kamil, biegnie mi się zdecydowanie raźniej w jego towarzystwie, choć oczywiście prawie nie rozmawiamy.
Gdy przekraczam linię 35 kilometra, zegar wyświetla 2:30:20. Wygląda to dobrze, ale noga “nie podaje” już z taką łatwością jak wcześniej. Znów zaczynam próby z liczeniem, ale szybko z nich rezygnuję. Pozostało niecałe 7 km. Zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie ten odcinek pobiec w okolicach 4:00 min/km, przyspieszam zatem i lecę dalej. Oby wytrzymać do 40 kilometra.



Kamil jakimś sposobem ciągle mi towarzyszy, pokonuje wiadukty, niewygodne przejazdy i przez większość czasu jedzie obok mnie. Zastanawiam się jak on to robi?
W końcu dostrzegam napis “40 km” i mijam go, gdy zegar wyświetla 2:50:54. Tym razem niczego nie wyliczam, nie kalkuluję. Pochylam się minimalnie do przodu, by zmusić się do jeszcze szybszego biegu. Kibice w koło krzyczą, trąbią, dopingują i mobilizują. Przebiegam Most Świętokrzyski i biegnę ile sił w nogach, mijam kolejnych zawodników. Uświadamiam sobie, że od 30 kilometra chyba nikt mnie nie wyprzedził. Ja z kolei mijałem całe grupy, dziesiątki ludzi.



Dobiegam do wielkiej bramy, gdzie wysoko na telebimie wyświetlony jest napis “1 km do mety”. Patrzę na zegarek: 2:54:25, nie mogę już tego przegrać. Zakręt w lewo, a tam czeka mnie jeszcze jeden niewielki podbieg. Niech to szlag, a już myślałem, że będzie z górki. Ciężko pracuję na podbiegu, nie odpuszczam. Następnie zbiegam i w ten sposób łatwo nabieram prędkości. Wyglądam mety, ale ciągle jej nie widzę. Zakręt w lewo, potem w prawo i jest! Przede mną ostatnia prosta, jeszcze przyspieszam, biegnę teraz 3:15 min/km, w łydkach czuję lekkie skurcze, ale w ogóle się tym nie przejmuję. Wpadam na metę, gdy zegar wskazuje 2 godziny 59 minut i 37 sekund! Jest!!!



Trudno opisać te wszystkie emocje, to coś niesamowitego. Odbieram medal i gratulacje od wolontariuszy przy mecie. Chwytam jakąś butelkę z piciem i ruszam na poszukiwanie mojego support teamu. Odnajdujemy się przy barierkach, widzę Kamila, chwilę później dobiega do nas Agnieszka. Emocje się z nas wylewają. Są uściski, gratulacje i pamiątkowe zdjęcia.



Dopiero teraz Agnieszka uświadamia mi, jak długo trzymałem ich w niepewności jeżeli chodzi o wynik końcowy. Kiedy śledziła moje czasy na kolejnych punktach pomiaru, aplikacja szacowała ukończenie mojego biegu na ponad 3 godziny. Co prawda moje tempo rosło, ale jeszcze na 40-tym kilometrze przewidywany czas dotarcia na metę wynosił 3 godziny i 8 sekund!

Czas było się zbierać. Zjadłem posiłek regeneracyjny, skorzystałem jeszcze z masażu, gryząc przy tym czapkę z bólu i następnie udaliśmy się do domu. Nastał czas świętowania 🙂



Na zakończenie chciałbym Wam wszystkim serdecznie podziękować, za wsparcie, trzymanie kciuków, lajki i te wszystkie komentarze na fb. Nie spodziewałem się takiego wsparcia i odzewu, to naprawdę dodaje skrzydeł. Wielkie dzięki składam mojej drużynie wsparcia tj. Agnieszce i Kamilowi. Tego dnia supportowali mnie na trasie, a przemieszczając się pomiędzy punktami przejechali na rowerach pewnie tyle samo co ja przebiegłem 🙂



Na sam koniec jeszcze szczególne podziękowania dla Agnieszki. Moje biegi kosztują ją chyba dwa razy więcej nerwów niż mnie. Dziękuję za ciągłe wsparcie przez te pięć miesięcy, które nie tylko mnie wymagały wielu wyrzeczeń.

P.S. A po biegu poszliśmy na lody!





0 komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Rock&Run | Powered by Blogger

Design by Anders Noren | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com