W dzisiejszym wpisie – krótka historia poważnej kontuzji, czyli podsumowanie moich zmagań z powrotem do zdrowia i treningów po pechowym upadku. Chwila nieuwagi, która w ubiegłym roku zmieniła wszystko, a której skutki odczuwam także w tym roku.
Trudno napisać coś o powrocie do sportu, zwłaszcza gdy nie jest on jednoznaczny. Dużo łatwiej byłoby opisać ten proces, gdyby od konkretnego dnia można było wrócić do uprawiania sportu i regularnie pracować nad odzyskaniem wcześniejszej dyspozycji. Niestety, po poważniejszych urazach zazwyczaj tak to nie wygląda. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że mimo przeciwwskazań, a po otrzymaniu „zielonego światła” od lekarza prowadzącego do powrotu do treningów, moja noga długo się temu opierała. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że każdy przypadek, nawet podobnego urazu, może okazać się inny, ale chciałbym tym wpisem krótko przedstawić moją historię powrotu do treningów. Być może komuś to kiedyś pomoże.
Historia kontuzji
Początek 2024 roku zaczął się bardzo obiecująco. Po zimie wypełnionej
ciężkimi treningami, w lutym nabiegałem życiówkę w maratonie w
*Castellón*. Do złamania 2h 45min zabrakło mi 45 sekund – pogoda była
jednak daleka od ideału i nie udało mi się „sprzedać” wypracowanej
dyspozycji. Z jednej strony czułem niedosyt, ale wiedziałem też, że to
przygotowanie maratońskie było naprawdę solidne, co nie do końca
odzwierciedlał wynik na mecie. Nie miało to jednak większego znaczenia,
bo tak naprawdę wiosennym celem była Wielka Prehyba – bieg w ramach
mistrzostw Polski w biegach górskich. Chociaż sam w mistrzostwach nie
startowałem, to jednak chciałem sprawdzić się w mocno obsadzonych
zawodach. Tam cel, czyli złamanie 4 godzin, udało mi się zrealizować z
dużym zapasem, bo na mecie zameldowałem się z czasem 3:50:27. Wyglądało
to naprawdę solidnie. Tak mocnego startu w sezon górski jeszcze nie
miałem.
Z początkiem maja udałem się w Góry Stołowe z myślą o
treningach do kolejnego startu – Supermaratonu Gór Stołowych. Ten mini
obóz biegowy nie potrwał jednak długo. Tak naprawdę nie zdążyłem się
dobrze rozpakować, bo już następnego dnia po przyjeździe byłem w drodze
powrotnej – a konkretnie w drodze do szpitala w Warszawie.
Paradoksalne
jest to, że wiele razy, biegając w zawodach górskich, zbiegałem z
„duszą na ramieniu”, odsuwając od siebie myśli: „Co by to było, gdybym
się teraz potknął…”. Tego dnia pobiegłem na spokojną wycieczkę i w
zasadzie, schodząc po kamiennych schodach, zahaczyłem czubkiem buta o
wystający pręt – wyrżnąłem spektakularnego orła, zatrzymując się na
drzewie kilka metrów niżej.
Od razu wiedziałem, że jest źle –
ból w kolanie był przeszywający. Podejrzewałem uszkodzenie więzadła
krzyżowego, ostatecznie jednak sprawa okazała się jeszcze gorsza:
strzaskana łąkotka. Dlaczego uważam to za gorszy scenariusz? Przerwa z
powodu urazu więzadła może być co prawda dłuższa, a rehabilitacja
bardziej uciążliwa, ale jest to scenariusz bardziej „wykonalny”. Urazy
łąkotki są dużo bardziej problematyczne, bo ze względu na to, że jest to
tkanka bardzo specyficzna, jej potencjał gojenia jest ograniczony.
Zmiażdżenie łąkotki najczęściej skutkuje usunięciem, a usunięcie łąkotki
oznaczałoby dla mnie koniec biegania w górach. Dla kogoś, dla kogo
bieganie jest pasją i sposobem na życie, była to najtrudniejsza
wiadomość, jaką mogłem usłyszeć.
Pomimo wykonania kilku badań, w
zasadzie do końca nie było wiadomo, czy moją łąkotkę uda się pozszywać,
czy będzie konieczność jej usunięcia. Ostateczna diagnoza zapadła na
stole operacyjnym. To wówczas dowiedziałem się, że nie wszystko stracone
i jest nadzieja na powrót do biegania.
Rehabilitacja
Pierwsze dni po operacji były trudne. Ból był bardzo uciążliwy, a
wyzwaniem było przejście do łazienki oddalonej od mojego łóżka jakieś 4
metry. Na szczęście dostałem konkretny zestaw ćwiczeń od rehabilitanta i
tylko na tym wówczas starałem się koncentrować. Nie patrzyłem na każdy
dzień z osobna, bo to było zbyt przytłaczające. Skupiałem się na
postępach w ujęciu tygodniowym, a te były zauważalne. Kiedy już bardzo
nie chciało mi się ćwiczyć, włączałem trening na zegarku (!), co zawsze
było dodatkowym impulsem do wykonania zaplanowanej sesji ćwiczeń.
Po
czterech tygodniach mogłem odstawić kule i obciążyć operowaną nogę –
pamiętam ten moment doskonale. Chodziłem koślawo, niezgrabnie, ale na
własnych nogach. Przyznaję, że łezka w oku się wówczas zakręciła.
Rehabilitacja do pewnego momentu szła bardzo sprawnie. Odczuwałem realną poprawę sprawności z tygodnia na tydzień. Wypadek i późniejsza operacja niestety dość dobrze „zgrały się” z zaplanowaną wcześniej przeprowadzką. Logistyka z tym związana oczywiście nie służyła regularnym ćwiczeniom, ale starałem się nie stracić priorytetu z oczu. Pamiętam taką sytuację, że kiedy po wizycie u lekarza dostałem „zielone światło” do jazdy na rowerze stacjonarnym, to mimo że był już dawno spakowany i czekał na transport, rozpakowywałem go z kartonów tylko po to, żeby móc raz na nim pokręcić. Szaleństwo, wiem. Na rowerze wytrzymałem pewnie maksymalnie 10 minut, ale i tak było warto.
Pod koniec sierpnia miałem zaplanowaną próbę wysiłkową. Próba polegała na tym, żeby sprawdzić różnicę generowanej mocy pomiędzy nogą zdrową a operowaną. Od fizjoterapeuty dowiedziałem się, że przyzwoity wynik to różnica poniżej 30%. Około 20% to wynik świadczący o dobrze przeprowadzonej rehabilitacji. W moim przypadku wynik oscylował w granicach 8%, co wzbudziło spore zdziwienie – nie tylko moje. Na konsultacji lekarz prowadzący powiedział mi, że w zasadzie nie widzi żadnych przeciwwskazań do biegania już teraz, ale radzi mi zaczekać kolejne 4 tygodnie.
Pierwszy bieg – radość i obawy
Wbrew pozorom, nie miałem z tym żadnych problemów. Cierpliwie odczekałem
ten czas i z nieskrywaną ekscytacją udałem się na krótkie rozbieganie.
Moja pewność siebie i radość trwały niecałe 3 kilometry. Nagle coś
poczułem w operowanym stawie i tak zakończył się mój pierwszy bieg po
operacji. Finalnie okazało się, że nic złego się nie stało.
Prawdopodobnie jedno ze ścięgien nie było gotowe na taki wysiłek. Muszę
jednak przyznać, że myśli miałem czarne.
Powrót do biegania w
moim przypadku trwał dość długo. Po pierwszej nieudanej próbie biegowej wdrożyłem plan treningu siłowego, do tego oczywiście jeździłem już regularnie na rowerze stacjonarnym, więc było co robić. Pierwsze, nieprzerwane kilometry biegu zaliczyłem dopiero na początku listopada. Próbowałem wówczas truchtać co drugi dzień po ok. 30 minut i przez kilka dni wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Moje kolano pozwoliło mi tak "pobiegać" przez tydzień i musiałem zrobić przerwę. Po 10 dniach spróbowałem ponownie i tym razem noga wytrzymała trochę dłużej. W czasie tego pierwszego etapu godzina biegania "kosztowała" mnie pewnie 3 godziny ćwiczeń siłowych 😉. Pod koniec grudnia byłem już w stanie biegać 4 razy w tygodniu(!), a "cena" za godzinę biegu spadła do mniej więcej godziny ćwiczeń na siłowni. Czułem radość jak na przedświątecznej promocji w Biedronce "2+2 gratis".
Będąc zupełnie szczerym, muszę przyznać, że proces do pełni sprawności ciągle się nie skończył. Do dzisiaj nie jestem w stanie biegać bez ograniczeń. Z powodu rozległego uszkodzenia moja łąkotka musiała zostać zszyta wieloma „zszywkami”. To z kolei doprowadziło do tego, że w torebce stawowej zrobiło się mało miejsca i przy większym kilometrażu kolano dopomina się przerwy. Diagnoza jest taka, że staw musi się „przebudować” i z czasem sytuacja powinna się ustabilizować. Ile to może jeszcze potrwać? Tego oczywiście nie wiadomo, ale liczę na to, że będę jeszcze mógł swobodnie trenować.
Wnioski – czego nauczył mnie ten wypadek
Długo zastanawiałem się, czy napisać ten akapit, bo wiem, że brzmi on
dość banalnie. Być może komuś to jednak pomoże, więc darujcie mi te
mądrości, więc o kilku rzeczach chciałbym wspomnieć.
Historia sprzed niemal roku nauczyła mnie, że zdrowie
można stracić w ułamku sekundy, po prostu mając pecha. Mój niefart
wystawał nad schodek centymetr lub dwa, a ja musiałem jeszcze w niego
wycelować.
Kontuzja to oczywiście nic przyjemnego, ale zawsze
staram się patrzeć na takie wydarzenia jak na szansę! Jest to bowiem dobry
czas, żeby spojrzeć na sprawy z większej perspektywy i podjąć jakieś
trudne decyzje. Każda wymagająca sytuacja czegoś nas uczy, a po czasie
często okazuje się momentem przełomowym.
Ostatnia złota rada - cierpliwość naprawdę popłaca! Choć najczęściej wymaga to dużej determinacji. Konsekwentna praca przynosi duże korzyści, trzeba jednak uczciwie przyznać, że często na efekty naszych działań trzeba trochę poczekać. To chyba jest najtrudniejsze, ale widzę w tym dużą korelację z procesem treningowym.
Wsparcie najbliższych
Nie sposób pominąć tego, jak ogromną rolę w całym procesie powrotu do zdrowia odegrało wsparcie moich najbliższych. W najtrudniejszych momentach, kiedy motywacja słabła, a ból i ograniczenia dawały się we znaki, to właśnie rodzina i przyjaciele byli moim największym oparciem. Ich zachęta, cierpliwość i gotowość do pomocy – czy to w codziennych sprawach, czy po prostu w wysłuchaniu moich frustracji – sprawiły, że nie czułem się w tym wszystkim sam. To przypomnienie, że nawet w indywidualnej walce o powrót do formy wsparcie bliskich jest nieocenione i często kluczowe, by nie stracić wiary w siebie.
Podsumowanie
Najtrudniejszy moment w tej całej historii to nie był sam wypadek, ani
operacja, ani też diagnoza, że rehabilitacja zajmie kilka miesięcy.
Najtrudniejsza dla mnie była sytuacja, kiedy musiałem cofnąć się w
procesie rehabilitacji i przepracować pewien etap ponownie. Dopóki
widoczny jest progres, relatywnie łatwo utrzymać motywację, nawet jeżeli meta majaczy gdzieś daleko. Gorzej, gdy
okazuje się, że nasze działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów i
trzeba do danego problemu podejść ponownie w odmienny sposób.
Mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec, a 2025 rok przyniesie jakieś nieoczekiwane, pozytywne zaskoczenie.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz